Podróż 1 - Dookoła świata Turcja
Mezopotamia
Szkoda Kapadocję opuszczać, bo miejsce przepiękne, ale czas nas trochę goni. Po wyjściu z podziemnego miasta ustawiamy się przy drodze i wcale nas już nie dziwi, że z Hanią pięć minut później siedzimy w samochodzie. Pierwszych kilka aut to podwózki na krótkie dystanse, potem zabiera nas Gil – były żołnierz turecki, służący na granicy z irackim Kurdystanem. Gdy pod wieczór nasze drogi mają się rozdzielić, Gil stwierdza, że nie pozwoli, żebyśmy łapali stopa w nocy albo spali w namiocie, bo (upraszczając jego słowa) na pewno nas ktoś zabije. Zaprasza nas do siebie, ale nam to bardzo nie po drodze. Wymyśla więc inne rozwiązanie – dzwoni na policję, żeby zorganizowała nam transport do kolejnego miasta, załatwia nam darmowy nocleg w hotelu na wypadek, gdyby policja nam nie pomogła i dzwoni do pobliskiej jednostki wojskowej, żeby miała na nas oko, gdyby w hotelu chcieli nam coś zrobić. Trochę chyba nadgorliwy, ale darmowym noclegiem nie pogardzimy Policja jednak nie przyjechała – być może zajęci byli pomaganiem Kubie i Tomkowi, bo, jak się później dowiedzieliśmy, o tej porze podwozili ich jakieś 100 km i załatwiali kolejnego stopa.
W hotelu na noclegu oczywiście się nie kończy, bez śniadania nas nie wypuszczą. Najedzeni i napici herbaty ruszamy dalej. Parę godzin i parę stopów później przekraczamy Eufrat i wjeżdżamy do historycznej Mezopotamii. Na lekcjach historii w podstawówce wydawała mi się bardziej odległa. A już na pewno nie uwierzyłbym, że za parę lat dotrę tam autostopem. Nad Eufratem zetknęliśmy się po raz pierwszy ze śladami wojny w Syrii – nad samą rzeką rozstawiono sporych rozmiarów obóz dla uchodźców. Dalej, drogą wśród drzew oliwkowych i pistacjowych, docieramy do Sanliurfa i spotykamy się z chłopakami. W mieście natychmiast pochłania nas bazar. W końcu taki prawdziwy, turecki, nie pod turystów. W ogóle turystów tutaj nie ma, więc jesteśmy dla wszystkich dużą atrakcją. Ludzie są bardzo przyjaźni, co chwilę słyszymy „Hello”, „Welcome”, „Where are you from?”. Spotykamy wielu uchodźców z Syrii, którzy od nowa próbują poukładać sobie życie w Turcji. Klimat miasta jest bardzo azjatycki – wszechobecny zgiełk, mieszanina kultur i zapachów, przekrzykujący się sprzedawcy. Ale o zachodzie słońca wszystko zamiera. Każdy rzuca swoje zajęcia i siada do wspólnego stołu – właśnie skończył się ostatni dzień Ramadanu.
Na wieczór jesteśmy umówieni z couchsurfingowym hostem, ale z powodu skomplikowanego ciągu wydarzeń, którego sami do końca nie rozumiemy, musimy z niego zrezygnować. Tym samym, po raz pierwszy od wyjazdu, jesteśmy zmuszeni zapłacić za nocleg.
Rano ruszamy w stronę ruin tutejszej twierdzy. Widok z góry ładny (jak każda szanująca się twierdza, ta też stoi na szczycie góry), ale sama budowla nie robi na nas wrażenia. Odwiedzamy także grotę, w której podobno urodził się Abraham (muzułmanie czczą go jako jednego ze swoich proroków). W ogóle okolica jest bardzo ciekawa historycznie – w pobliżu znajduje się najstarszy uniwersytet na świecie (Harran University) i najstarsza świątynia chrześcijańska na świecie. Wpadamy jeszcze na chwilę do pobliskiego parku, w którym każdy kawałek trawy zajęty jest przez piknikujące rodziny. To z powodu święta Bayran, trwającego przez trzy dni po zakończeniu Ramadanu. Przez te trzy dni ludzie odwiedzają się, jedzą wspólne posiłki i rozdają sobie cukierki. Zwyczaj z cukierkami jest dla nas bardzo przyjemny, co chwilę załapujemy się na poczęstunek
Pod wieczór postanawiamy wydostać się z centrum miasta, żeby gdzies przy wylotówce rozbić namioty i rano ruszać dalej stopem. Jednak zamiast rozbijać namiot, dostajemy zaproszenie od stróżów w podmiejskim salonie Forda. Spędzamy z nimi parę godzin przy herbacie, karmią nas tak, że nie możemy się ruszyć, otwierają nam służbowy prysznic i pozwalają spać w przysalonowym meczecie. Musimy się powoli zacząć przyzwyczajać do życzliwości ludzi, bo im dalej na wschód, tym bardziej każdy chce nam pomóc.
Następnego dnia jedziemy do Mardin. Całą trasę udaje nam się pokonać w czwórkę, bez dzielenia się na pary. Stara część miasta położona jest na wzgórzu, z którego rozciąga się wspaniały widok na okolicę. Mimo upału, chodzimy sporo po centrum, odwiedzamy też pobliski klasztor. Wieczorem siadamy na herbatę w Mezopotamia Cafe. Kończy się na tym, że do 3:00 gramy z obsługą w backgamona (bardzo popularna tutaj gra), właściciel proponuje nam nocleg w kawiarni, za herbatę oczywiście nie musimy płacić, a rano dostajemy od firmy śniadanie.
Po śniadaniu z lekkimi obawami ruszamy w stronę Iraku. Droga idzie wzdłuż mocno strzeżonej granicy turecko-syryjskiej. Na całej jej długości ciągnie się płot z drutu kolczastego, co kawałek stoją wieżyczki strażnicze, a co chwilę wzdłuż granicy wolno posuwa się patrol wojskowy. Mamy świadomość, że znajdujemy się bardzo blisko wojny.
Popołudniu docieramy do granicy z Irakiem, krajem, który wiele osób w Polsce nam odradzało. Sprawdzimy wkrótce, czy mieli rację