Podróż 1 - Dookoła świata Tajlandia

Tajlandia południowa

Przez - 6 kwiecień 2014

645 km drogi pociągiem na południe mija w mgnieniu oka. Głównie dlatego, że pociąg nie jest zatłoczony, więc bez przeszkód rozkładamy na podłodze karimaty i całą drogę przesypiamy. Została nas piątka, Janek tak jak planował, został w Bangkoku. Wysiadamy w Surat Thani, skąd podjeżdżamy jeszcze tylko kawałek autobusem do przystani i płyniemy promem na wyspę Ko Samui. Mimo deszczowej pogody, już z wody wyspa wygląda na egzotyczny raj, jakie widuje się w folderach reklamowych biur turystycznych. Na miejscu pożyczamy skutery i jedziemy na jej drugą stronę. Kręta droga przechodzi przez zbocza gór schodzących aż do oceanu, a widoki z trasy zapierają dech w piersiach. Zatrzymujemy się w miasteczku Chaweng na wschodzie wyspy, gdzie udaje nam się w piątkę znaleźć w luksusowym hotelu pokój dla dwóch osób. A że do spania na podłodze jesteśmy przyzwyczajeni, takie rozwiązanie jak najbardziej nam pasuje, bo na osobę wychodzi bardzo tanio, a mamy dostęp do basenu, siłowni, plaży, bilardu, ping-ponga i wszystkich innych atrakcji hotelu.
Następnego dnia wciąż mamy skutery, więc cały dzień spędzamy objeżdżając atrakcje i podziwiając uroki wyspy. Rajskie plaże, kąpiele w wodospadach, punkty widokowe, zachód słońca oglądany ze wzgórza, a między tym wszystkim wspaniałe widoki z krętych górskich dróg pokonywanych na skuterach – tak mija nam dzień w tropikalnym raju. A wieczorem jeszcze przepyszne tajskie jedzenie z bazaru (wciąż jesteśmy zakochani w tajskiej kuchni) i kąpiel w basenie. No ale niestety, nasza tajlandzka wiza niedługo się kończy i jak zwykle musimy trochę się spieszyć. Rano wsiadamy więc na skutery i jedziemy na zachodni brzeg wyspy, skąd promem wracamy na stały ląd. Dowiadujemy się, że kilkadziesiąt kilometrów na południe od przystani, do której dopływamy, jest miejsce słynące z różowych delfinów. Mimo późnej pory, postanawiamy (właściwie nie mając innego wyboru) dojechać na miejsce stopem. Dawno tego nie robiliśmy i już trochę nam stopowania brakowało.
Jeden z kierowców wysadza nas w jakiejś wiosce w środku niczego. Niedługo zapadnie zmrok, a miejsce wygląda przyjaźnie, więc postanawiamy zostać na noc. Na szczęście jest jeszcze czynna lokalna restauracja, więc z głodu nie umrzemy. Najtańsze dania to, jak zdążyliśmy się już przyzwyczaić, te z krewetkami. No trudno, jakoś damy rade :) Restauracja jest przy samym oceanie, stoliki stoją już na plaży, a dania kosztują nie więcej niż 50 bahtów, czyli 5 zł. Klimat niesamowity. Ciszę zakłóca tylko szum oceanu. W czasie kolacji zachodzi akurat słońce, a lekka bryza od oceanu powoduje, że temperatura jest idealna. Delfinów wprawdzie nie ma, ale też jest zajebiście :)
– Macie gdzie nocować? – pyta właściciel restauracji, gdy zaczyna zwijać interes.
– Właściwie, to jeszcze o tym nie myśleliśmy – odpowiadam zgodnie z prawdą.
– Jeśli chcecie, możecie rozłożyć się gdzieś w restauracji. Albo na łące. Albo o tam, na plaży – proponuje pokazując w jej stronę, jakby podejrzewał, że biali mogą mieć problem ze znalezieniem tych ciągnących się w obie strony po horyzont oddalonych od nich o pół metra połaci piasku – noc będzie ciepła – dodaje.
Oczywiście wybieramy opcję z plażą. Pod jedną z palm znajdujemy sobie nawet bambusową wiatę – teraz żadna ulewa nam nie straszna. Ulewa jednak nie nadchodzi, a my śpimy jak zabici.
Budzą nas w końcu promienie słońca. Kąpiel w oceanie na dobry początek dnia i znów jedziemy stopem. Okazuje się, że w Tajlandii jest to bardzo proste i przyjemne. Ludzie są przyjaźni, a prawie każdy jeździ pickupem, więc większość drogi pokonujemy na pace. Robimy sobie jeszcze postój w Ao Khanom, gdzie znów próbujemy wypatrzeć różowe delfiny. Droga na plażę prowadzi przez plantację palm kokosowych. Mijamy sporo leżących na ziemi kokosów i wielkie sterty skorup po nich. Drzewa pną się chyba do samego nieba. A w oddali słyszymy co kilkanaście sekund głośny huk uderzenia, trochę jakby ktoś trzepał dywan na trzepaku. Z każdym krokiem hałas nasila się, aż w końcu, gdy mijamy zakręt, naszym oczom ukazuje się starszy pan z długą, ponad dwudziestometrową tyką w rękach. Tyką tą dosięga do czubków palm i strąca wiszące tam kokosy. Zajęcie wymaga sporej wprawy bo spadający z drzewa kokos może nawet człowieka zabić. Mężczyzna wygląda jednak jakby robił to od wielu lat – nie musi robić żadnych uników, od początku wie, gdzie który kokos spadnie.
Dochodzimy w końcu do oceanu. Oczywiście piękna plaża, czysta woda i w ogóle – jak to w raju. Ale delfinów jak nie było tak nie ma. Ani różowych, ani żadnych innych. Nasza cierpliwość kończy się po jakiejś godzinie. Pewnie delfiny jak delfiny, tylko różowe – pocieszamy się wracając przez plantację kokosów.
Chcemy jeszcze dzisiaj przejechać całą Tajlandię wszerz. Całą, czyli jakieś 200 km, bo tyle szerokości ma w tym miejscu ląd między dwoma oceanami: Spokojnym i Indyjskim. Idzie znów bardzo łatwo, nie musimy się nawet rozdzielać i całą trasę pokonujemy w czwórkę (Grzesiek pojechał do Bangkoku odebrać z lotniska Kasię) na pakach kolejnych samochodów. I nie przeszkadza nawet ulewa, bo pęd powietrza jest taki, że na odkrytej pace nie pada w ogóle.
Dość szybko dojeżdżamy do Phang-Nga i zasypiamy pod jakąś wiatą. Okazuje się, że to całkiem dobra decyzja, bo całą noc leje deszcz. Rano wychodzi słońce, a my szukamy łódki, która za niewygórowaną opłatę zabierze nas na wycieczkę po zatoce. U któregoś z kolei kapitana udaje nam się wytargować korzystną cenę i chwilę później jesteśmy już na wodzie. Gdy tylko wypływamy na otwartą zatokę, naszym oczom ukazują się wyrastające spod wody wapienne skały w przeróżnych kształtach ciągnące się po horyzont. Najwyższe z nich osiągają nawet 275 metrów, a najsłynniejszą jest Ko Tapu, na której swoją kryjówkę w jednej z części przygód Jamesa Bonda („The Man with the Golden Gun”) miał czarny charakter Francisco Scaramanga. W dodatku, w wielu z tych skał morze wyrzeźbiło liczne jaskinie, zarówno pod jak i nad lustrem wody. Nie bez problemów (utykamy na chwilę na mieliźnie) przepływamy przez jedną z takich jaskiń na drugą stronę skały, gdzie otwiera się widok na kolejne dziwaczne wapienne formacje.
Po trzech godzinach na wodzie, wracamy do przystani w Phang-Nga i pierwszym lokalnym busikiem jedziemy do Krabi. W Krabi trafiamy akurat na wieczorny bazar, gdzie próbujemy kilku nowych rodzajów robaków. Ale te z Birmy zdecydowanie wygrywają. Wraca do nas Grzesiek, a dołącza Kasia, więc znów robi się nas szóstka. Wieczorem się rozdzielamy – ja wybieram spanie w namiocie nad wodą, reszta hostel. Mam ciągle wrażenie, że od kiedy ekipa powiększyła się, moja wizja podróżowania różni się mocno od pozostałych. Zastanawiam się, co dalej, bo przed nami jeszcze 11 miesięcy podróży, a ja już powoli mam dosyć… No cóż, zobaczymy, może się jeszcze jakoś dogramy.
Rano wsiadamy na łódkę i płyniemy na piękną, jak słyszeliśmy, Railay Beach. Plotki nie kłamią – wysiadamy na rajskiej plaży, chyba jeszcze ładniejszej niż te na Ko Samui. Ładniejszej nawet niż niektóre widndowsowe tapety, a to w ustach informatyka już spory komplement :) Railey jest właściwie półwyspem ze wszystkich stron otoczonym bajkowymi plażami, a od lądu odciętym wapiennymi skałami. Także każda plaża od sąsiednich odgrodzona jest skałami, dzielącymi wybrzeże półwyspu na małe urokliwe zatoczki. Siedzimy na zmianę na upalnym lądzie (31°C w cieniu) i w niewiele chłodniejszej wodzie (29°C), gdy ze spaceru wraca ucieszony Grzesiek.
– Chodź, Szarki – mówi – spotkałem znajomych, którzy czytają naszego bloga!
– Jak to znajomych? – dziwię się – jakiś poznanych w Tajlandii, tak?
– Nie, nie, znajomych z Polski! – sprostowuje.
– To czego nie mówiłeś, żeś się tu z nimi umówił?
– Bo się nie umówiłem! Idę sobie plażą, patrzę, stoją! Chodź, przedstawisz się!
No więc świat nie pierwszy już raz okazuje się być mały. Grzesiek nie kłamał, faktycznie spotykamy jego znajomych z Wrocławia, którzy w dodatku śledzą naszego bloga (pozdrawiamy!). Takiego spotkania nie można zmarnować, umawiamy się więc na wieczór na wspólną kolację.
Czas przy kolacji mija bardzo szybko, jedzenie jest wyśmienite, a my zamęczamy naszych znajomych opowieściami z podróży. Gdy zbieramy się do wyjścia, okazuje się, że przemiła kelnerka pomyliła się w obliczeniach i musimy dopłacić jeszcze niewielką kwotę. A w ramach przeprosin – obiecuje darmowe śniadanie jutro. Oczywiście, że zamierzamy skorzystać :)
Miejsce na nocleg upatrzyliśmy sobie już wcześniej – na plaży, na której spędziliśmy dzisiejszy dzień, jest niewielka półotwarta jaskinia. A zatem widok na ocean i nocleg na dziko na plaży uda nam się połączyć z osłoną przed deszczem. A że noc jest jeszcze młoda, na lepszy sen i oczywiście dla zdrowotności, zaopatrujemy się w kilka butelczynek Hong Thonga – najpopularniejszego tajlandzkiego alkoholu, czegoś między whiskey a rumem.
Rano, po obiecanym darmowym śniadaniu, zarzucamy plecaki na plecy, podwijamy nogawki i… brodzimy 500 m w głąb morza, gdzie wdrapujemy się na jeden z zakotwiczonych tam long-tailów płynących z powrotem do Krabi. W Krabi dzielimy się na dwie trójki (w Tajlandii stopa w trójkę, jak już się przekonaliśmy, łapie się bez problemu) i powoli, z planem zatrzymywania się jeszcze w jakiś dwóch czy trzech urokliwych miejscach, ruszamy drogą wzdłuż wybrzeża na południe ku granicy z Malezją. Sprawdzam w paszporcie, że wiza kończy mi się (a więc i pozostałym) za trzy dni, czyli akurat zdążymy. Umawiamy się na spotkanie gdzieś w okolicy Yan Ta Khao i obie trójki (ja z Kasią i Grześkiem oraz Marta z Kubą i Tomkiem) ruszają swoim tempem.
Parę stopów dalej, gdy zapada już zmrok, jakiś nauczyciel, podrzucający swoim jeepem do domów chyba z pół klasy, trochę za bardzo się o nas martwi i nie może zrozumieć, jak poradzimy sobie sami w obcym kraju, nie znając w dodatku języka. Przyzwyczailiśmy się już do takich pytań – co ciekawe nie zawsze wystarcza nawet wyjaśnienie, że dotarliśmy do Tajlandii lądem aż z Polski.
– Bo wiecie, gdzie indziej to tak, ale akurat tutaj to się nie uda – mówią przejęci naszym losem mieszkańcy każdego kolejnego kraju.
Udaje nam się przekonać nauczyciela, że nic nam nie będzie i żeby zostawił nas gdzieś, gdzie możemy rozbić namiot. Podwozi nas w końcu na jakiś opuszczony camping, gdzie rozbijamy się na nieużywanej zadaszonej scenie, więc nocna ulewa znów nam nie grozi. Co innego tsunami – dookoła pełno jest znaków ostrzegających przed tym zagrożeniem i wskazujących, gdzie uciekać w jego wypadku. A Marta, Tomek i Kuba chwilę później piszą nam, że nie dadzą rady dojechać tu, gdzie my i nocują kilkadziesiąt kilometrów wcześniej.
Tsunami szczęśliwie nie nadchodzi, za to pojawiają się inne problemy. Przypadkiem swój paszport sprawdza Tomek i, jak pisze w kolejnym esemesie, jego pieczątka wjazdowa mówi, że z Tajlandii musimy wyjechać 16 listopada, czyli dzisiaj. Sprawdzam u siebie i faktycznie – jeśli przyjąć, że prawa strona górnego brzuszka w mojej osiemnastce jest tylko rozmazanym atramentem, to prawdopodobnie jest to tak naprawdę szesnastka. A właściwie na pewno, bo powyżej daty ważności widnieje data wjazdu (2 listopada), a dobrze pamiętam, że celniczka wpuszczająca nas do kraju, między okrzykami „Oh my Budda”, a tłumaczeniem nam znaczenia słowa „sleep”, wspominała wyraźnie, że mamy 14 dni. A zatem trzeba dzisiaj być w Malezji.
Na szczęście łapanie stopa idzie całkiem sprawnie i do przygranicznego Satun dojeżdżamy po południu. To jeszcze nic nie znaczy, bo przejścia graniczne w tej części świata lubią zamykać się o dziwnych porach, poza tym jedyna możliwość przekroczenia tu granicy to przeprawa promem na malezyjską wyspę Langkawi, a prom najzwyczajniej w świecie może już dzisiaj nie pływać. Mimo wszystko liczymy jednak, że się uda – w kraju takim jak Tajlandia przekroczenie ważności wizy oznaczałoby na pewno konieczność wręczenia odpowiedniej osobie odpowiedniej łapówki a na to raczej nas nie stać…

Zachód słońca na Ko Samui

Zachód słońca na Ko Samui

Nocleg na plaży pod restauracją

Nocleg na plaży pod restauracją

Autostop na pace

Autostop na pace

Zrzucanie kokosów

Zrzucanie kokosów

W poszukiwaniu różowych delfinów

W poszukiwaniu różowych delfinów

Jak widać :)

Jak widać :)

Sceny z Jamesa Bonda kręcone w Phang-Nga

Sceny z Jamesa Bonda kręcone w Phang-Nga

Rajska plaża Railay

Rajska plaża Railay

Wapienne skały na Railay

Wapienne skały na Railay

Long-taile zacumowany przy Railay

Łódki typu long-tail

Niespodziewane spotkanie na Railay

Niespodziewane spotkanie

Znak ostrzegający przed tsunami

Znak ostrzegający przed tsunami

TAGI

6 kwiecień 2014

ZOSTAW KOMENTARZ

MACIEJ SZARSKI
z ekipą
Wrocław, Polska

Hej! Jesteśmy grupą przyjaciół z Wrocławia, którzy w 2013 roku postanowili przerwać studia, rzucić pracę i ruszyć w podróż, Teraz wiemy już, że to była świetna decyzja, a pasja podróżowania do dzisiaj kieruje naszym życiem. Więcej o nas tutaj :)

Podróż 2 – Ameryka Środkowa
Szukaj
Statystyki
Liczba podróży: 2
Dni w podróży: 495 (+1*)
Odwiedzone kraje: 36
Przejechane kilometry: 57661
Największa wysokość: 6088 m
Najmniejsza wysokość: -28 m

* okrążając świat przeżyliśmy, tak jak Fileas Fogg, jeden dzień więcej niż ci, którzy spokojnie siedzieli wtedy w domach :)