Podróż 1 - Dookoła świata Nowa Zelandia
Krótki urlop w Nowej Zelandii
– Coś do zadiklarowania? – pyta celniczka ze śmiesznym nowozelandzkim akcentem
– Nie.
– Alkohol? Papirosy?
– Nie.
– Jakieś jidzenie?
– Nie.
– Namiot? Buty trikkingowe?
– ?! Tak…
– Proszę za mną.
Idę przez puste lotnisko w Christchurch za zmęczoną, ale uśmiechniętą kobietą w granatowym mundurze Nowozelandzkiej Służby Celnej. Jesteśmy ostatnimi pasażerami tego dnia, którzy nie przeszli jeszcze kontroli. Kątem oka widzę podążającego za mną Grześka. Podchodzimy do stolika z tabliczką „kwarantanna”. Kilka stanowisk dalej dostrzegam Kubę i ważnego, sądząc po ilości belek na pagonach, celnika przeszukującego jego plecak.
– Proszę się nie przijmować – uśmiecha się celniczka – muszę tylko oczyścić i zdizynfikować wasze buty i namioty.
Po 15 minutach odzyskujemy sprzęt umyty, odkurzony i zdezynfekowany. A nawet myślałem o tym, żeby wkrótce posprzątać w namiocie i wyczyścić buty
Taka dbałość służb na granicy spowodowana jest delikatnością ekosystemu Nowej Zelandii. Na izolowanych od tysięcy lat wyspach rozwinęły się gatunki, które nie występują nigdzie indziej na świecie. Z drugiej strony wielu zwierząt i roślin nigdy tu nie było. Poza dwoma gatunkami nietoperzy, w Nowej Zelandii nie występowały na przykład żadne ssaki lądowe. Dopiero Maorysi przypadkiem przywlekli ze sobą szczury, później europejscy osadnicy chcący lub niechcący przywieźli króliki, oposy, łasice, owce, łosie, jelenie, jeże, indyki, bażanty, przepiórki i liczne owady. Te nowe gatunki wyparły część starej fauny oraz flory. Pomógł im także człowiek, który jest odpowiedzialny za wymarcie m. in. moa – ogromnych ptaków podobnych do strusi, osiągających nawet 4 m wzrostu. Tak więc dzisiaj służby graniczne sprawdzają każdego, kto wjeżdża do kraju, czy świadomie lub nieświadomie nie wwozi jakiegoś zwierzęcia, insekta lub nawet odrobiny gleby.
– Przipraszam, proszę wstiwać, to nie jest hotil – budzi nas przed 5:00 ochroniarz. Dosypiamy jeszcze chwilę na krzesłach i jedziemy do miasta wypożyczyć auto. Oczywiście na lotnisku też są wypożyczalnie, ale ceny w nich są trzykrotnie wyższe niż gdzie indziej.
Christchurch, stolica i największe miasto Wyspy Południowej (Nowa Zelandia składa się z dwóch głównych wysp, Północnej i Południowej, oraz kilku mniejszych), robi przygnębiające wrażenie. W sierpniu 2010 miasto nawiedziło trzęsienie ziemi o sile 7,1 w skali Richtera, które bardzo mocno zniszczyło metropolię, choć na szczęście obyło się bez ofiar śmiertelnych. Sześć miesięcy później, w lutym 2011, gdy większość szkód była już naprawiona, a miasto wróciło do normalnego życia, nadszedł kolejny cios – w porze lunchu ziemia ponownie się zatrząsała. Choć tym razem siła trzęsienia była mniejsza (6,3 w skali Richtera), to jednak epicentrum znajdowało się bliżej miasta i kataklizm spowodował ogromne szkody. Zginęło 185 osób, niektóre dzielnice miasta obróciły się w całkowitą ruinę, a całe sześć miesięcy pracy nad usuwaniem skutków poprzedniego trzęsienia poszło na marne. Straty materialne wyceniono na 40 miliardów dolarów, a ekonomiści przewidują, że odbudowanie gospodarki kraju po takim ciosie może zająć nawet do 100 lat. W następnych miesiącach miasto nawiedzały kolejne mniejsze i większe trzęsienia ziemi potęgując straty i uniemożliwiając skuteczną rekonstrukcję zniszczonych obiektów. Łącznie między 2010 a 2014 roku w Christchurch uderzyło 4558 trzęsień ziemi o różnych siłach.
Trzęsienie ziemi w Christuchurch w lutym 2011:
Przed wyjazdem robimy jeszcze zakupy. Ku naszemu zaskoczeniu, w Nowej Zelandii jest znacznie drożej niż w Australii, mimo że średnie zarobki są tutaj niższe.
Zlatuje na to wszystko sporo czasu, więc dzisiaj dużo już nie zobaczmy. Chcemy tylko dojechać w okolice Katiki Point, gdzie podobno spotkać można na dziko pingwiny. Po całym dniu w morzu przed zmierzchem wracają do swoich gniazd i właśnie wtedy jest najlepszy czas, żeby je spotkać.
Niestety, do pingwinów spóźniamy się o 15 minut i jest już na tyle ciemno, że nic nie widzimy. Żeby nie marnować jutro dnia, jedziemy od razu w stronę Góry Cooka. I tak będziemy musieli jeszcze raz przez Katiki Point przejechać, więc może wtedy uda nam się spotkać jakiegoś nielota.
Góra Cooka (w języku maoryskim znana jako Aoraki) to najwyższy szczyt Nowej Zelandii. Mierzy obecnie 3724 m, ale jeszcze 4 miesiące temu była… 30 metrów wyższa. Wtedy przeprowadzono dokładne pomiary, które wykazały, że w wyniku erozji przez ostatnie 20 lat właśnie o tyle się obniżyła. Przed 1991 rokiem mierzyła jeszcze więcej, ale lawina, która zeszła ze szczytu 14 grudnia 1991 zabrała górze kolejne 10 metrów.
Nazwa Góra Cooka nadana została oczywiście na cześć kapitana Jamesa Cooka, który w czasie swoich trzech wypraw między 1768 a 1779 rokiem jako pierwszy opisał i dokładnie oznaczył na mapach Nową Zelandię. 130 lat wcześniej Wyspę Południową odkrył Abel Tasman, ale nieprzyjaźnie powitany przez Maorysów szybko się od niej oddalił. Nazwę łańcucha, w którym znajduje się Góra Cooka – Alpy Południowe – także nadał sam James Cook.
Nocujemy w namiocie gdzieś-przy-drodze-koło-jakiejś-bramy, żeby rano wybrać się na trekking. Oczywiście nie na samą Górę Cooka, bo ta jest dość trudna technicznie, wymaga dużych umiejętności oraz specjalistycznego sprzętu, ale w jej okolicy. Kupiwszy dwie pary rękawiczek i ukradłszy (przypadkowo!) trzecią, wybieramy trasę Doliną Abela Tasmana do Ball Hut. W czasie marszu po lewej stronie mamy strome zbocze Góry Cooka, a po prawej w dole błyszczy w słońcu błękitna tafla jeziora. Już za pierwszym zakrętem doliny w oddali pojawia się lśniący schodzący po zboczu jęzor lodowca. Ciągnie się zygzakiem przez kilka kilometrów żeby w końcu wejść w dolinę, którą maszerujemy i skończyć się jeziorem proglacjalnym (rodzaj jeziora położonego na przedpolu lodowca, zasilanego wodą z topniejącego lodu). Idziemy dalej wzdłuż lodowca. Jest pokryty ziemią, która obsunęła się na niego z otaczających zboczy, ale i tak doskonale widać szczeliny, którymi jest poprzecinany. Wokół widoki jak z Władcy Pierścieni (większość filmu scen trylogii kręcono w Nowej Zelandii, chociaż akurat nie w rejonie Góry Cooka), w dodatku chmury układają się w kształty, które spokojnie można by wziąć za statek przybyszy z kosmosu. Marta, która nie brała udziału w planowaniu trasy, uwierzyła nam, że idziemy na szczyt Góry Cooka. Powiedzieliśmy jej, że ubrała się zdecydowanie zbyt cienko, powinna założyć na siebie wszystko co ma i już teraz za wszelką cenę utrzymywać temperaturę ciała. Idzie więc w skarpetkach na rękach, a nam przez dłuższy czas udaje się zachować powagę i nie wyprowadzać jej z błędu.
Po niewiele ponad dwóch godzinach, czyli znacznie szybciej niż wynikało z mapy, docieramy do Ball Hut. Mała czerwona chatka dla turystów jest jedną z 950 rozmieszczonych w całej Nowej Zelandii. Niektóre z nich są darmowe, za inne trzeba uiścić niewielką opłatę. Jedne należy rezerwować wcześniej przez internet, w innych wystarczy się pojawić i liczyć, że akurat będzie wolna. Różnią się wielkością i wyposażeniem – w tej czekają cztery łóżka i niewielki stół, a na zewnątrz stoi zbiornik na deszczówkę. Czyli właściwie wszystko, czego w górach potrzeba. Gdyby nie było tak wcześnie, sami z chęcią byśmy tu zostali. Ale w Katiki Point czekają na nas pingwiny i tym razem mamy zamiar zdążyć przed zmierzchem.
Droga powrotna do auta zajmuje 2,5 godziny (Marta idzie już bez skarpetek na rękach), jazda samochodem kolejne trzy i do pingwinów docieramy… 10 minut po zmroku. Coś nie mamy do nich szczęścia.
Zaczyna lać deszcz, ale w pobliskim Hampden udaje mam się znaleźć na nocleg jakiś opuszczony budynek, w którym dach jest jeszcze całkiem sprawny.
Rano nie pada wcale mniej, więc bez pośpiechu jemy śniadanie. Dalsza droga znów prowadzi koło punktu, w którym dwa razy próbowaliśmy już wypatrzeć pingwiny. Wybucha mała sprzeczka, czy jest sens w ogóle próbować, ale stawiam na swoim i po raz trzeci podjeżdżamy pod latarnie morską w Katiki Point. Jak na złość, ulewa, która trochę w międzyczasie osłabła, wraca ze zdwojoną siłą w towarzystwie sztormowego wiatru. Idziemy w czwórkę ścieżką wzdłuż klifu, robimy się coraz bardziej mokrzy i przemarznięci, a wiatr od oceanu, przed którym nic nas nie chroni, wieje z taką siłą, że ledwo stoimy na nogach. W końcu Marta, Kuba i Grzesiek zawracają zrezygnowani. Ja idę dalej i po kilku minutach wchodzę na skalisty cypel. Przecieram przemokniętą chusteczką zalane wodą okulary i dostrzegam dwie niewielkie postaci stojące na krawędzi klifu. Podchodzę bliżej i… tak, to pingwiny! Stoją z uniesionymi skrzydłami, jakby czerpały przyjemność z wiatru, który prawie je porywa. Charakterystyczne żółte otoczki wokół oczu i dzioba wskazują, że to pingwiny żółtookie. Ten gatunek spotkać można jedynie w Nowej Zelandii i jest jednym z najrzadziej występujących na świecie (zaledwie 4 tysiące osobników) oraz być może najstarszym gatunkiem pingwina. W czasie polowania potrafi odpłynąć nawet 25 km od brzegu i zejść na głębokość 120 m, gdzie żywi się pływającymi przy dnie rybami. W oddali na końcu cypla widzę kilkadziesiąt małych czarnych punktów. Idąc w ich stronę spotykam jeszcze kilka śmiesznie człapiących pingwinów, a gdy podchodzę bliżej końca cypla, okazuje się, że wspomniane punkty to duża kolonia fok. Jest ich kilkadziesiąt i nie zwracają na mnie w ogóle uwagi. Jeśli wcześniej myślałem, że pingwiny na lądzie poruszają się nieporadnie, to teraz, zobaczywszy jak chodzą foki, zmieniam zdanie – w niezdarności biją pingwiny ma głowę.
Wracam do auta przemoknięty, ale zadowolony, że się nie poddałem. Marta i Grzesiek, gdy dowiadują się, że kilkaset metrów od miejsca, w którym zawrócili, spotkałem pingwiny, ponownie wychodzą na deszcz i biegną je zobaczyć. Chyba mieliśmy sporo szczęścia, bo w dzień powinny być raczej w wodzie. Może to przez tę okropną pogodę?