Podróż 1 - Dookoła świata Nepal
Trekking wokół Annapurny
Dzień 1, Besisahar (830 m m.p.m) – Bhulbule (840 m n.p.m.)
Do Besisaharu docieramy w końcu koło 15, po ponad osiemnastu godzinach jazdy z oddalonego o 311 km Katmandu. Na obiad chowmein za 3 zł, potem znajdujemy bankomat, który jednak nie działa. Jakoś to będzie – na trasie co kilka godzin jest podobno wioska, a szlakiem idą tłumy turystów, więc na pewno są i bankomaty.
Zastanawiamy się nad warunkami, jakie mogą panować w najwyższym punkcie trekkingu – na przełęczy Thorong La (5416 m n.p.m.). Tu, na dole, klimat jest tropikalny, a temperatura przekracza 30 stopni. Poza tym, byliśmy już o tej samej porze roku na podobnej wysokości w Tybecie – tam założenie polaru i długich spodni w zupełności wystarczało, więc na przełęczy też nie powinno być zbyt zimno.
Z takimi wnioskami idziemy w stronę punktu kontroli przy wejściu do Annapurna Conservation Area. Nasze pozwolenia są w porządku, ale martwi nas trochę odpowiedź strażniczki na pytanie o warunki na Thorong La: „Zimno, w okolicach -7 stopni”. No cóż, nie mamy już wyjścia – idziemy przed siebie, zawsze możemy przecież zwrócić.
Do Bhulbule, gdzie zaczyna się szlak trekkingowy, chcemy podjechać autobusem, ale cena jest dość wysoka. Kierowca przekonuje nas, że piechotą się nie da, ale my wiemy swoje. Widoki po drodze piękne, a przecież jeszcze nie zaczęliśmy właściwego trekkingu.
Jeden ze spotykanych po drodze Nepalczyków po krótkim wstępie pyta nas:
– You know ganja?
– Ganja? – nie jesteśmy pewni, czy dobrze zrozumieliśmy
– Yes, ganja. Marihuana. You know?
– Yes, we know…
– Do you have ganja in your country?
– Yes, we have
– Good. We also have – odpowiada, wskazując na rosnący przy drodze krzak*
Pochodzimy bliżej i… faktycznie – rozpoznajemy krzak marihuany. W dodatku, chyba jesteśmy jedynymi ludźmi w okolicy, których to dziwi. Tutaj dzikiej marihuany jest pełno.
Po dwóch godzinach wędrówki docieramy do Bhulbule, gdzie spotykamy kierowcę autobusu, który przekonywał nas, że piechotą nie dojdziemy – wygląda na zakłopotanego.
Robi się już ciemno, więc zostajemy w Bhulbule na noc. Dwuosobowy pokój (jedna osoba śpi na karimacie) kosztuje nas 200 nepalskich rupii, czyli ok. 6,60 zł. Warunki dość surowe, toaleta i zimny prysznic na dworze, ale przy tym klimacie to nie przeszkadza. Dowiadujemy się, że marihuanę można kupić w sklepie na przeciwko. W cenie jakieś 30 razy niższej niż w Polsce. Palenie marihuany (oraz haszyszu) jest tu bardzo popularne.
Bez światła w pokoju rozrywki kończą nam się wcześnie i przed 22 idziemy już spać.
Dzień 2, Bhulbule (840 m n.p.m.) – Ghermu (1130 m n.p.m.)
Wychodzimy z Bhulbule przed 10. Po pięciu minutach płynący po plecach pot uświadamia nam, że to za późno – o tej porze jest już nieznośnie gorąco. Mówimy sobie, że następnego dnia wyjdziemy wcześniej. Musimy uczyć się na błędach – to cena jaką płacimy za brak przewodnika i tragarza, których większość idących podobno zabiera.
Pierwszy dzień daje nam porządny wycisk. Cała trasa to strome podejścia i zejścia. W dodatku mylimy drogę – idziemy dłuższą o 3 godziny i bardziej stromą. Na pocieszenie mamy piękne widoki na okoliczne pola ryżowe. Ryż uprawia się w stojącej wodzie, więc zawsze musi rosnąć na płaskim terenie. W Himalajach płaskiego terenu jest raczej mało, więc tworzy się tu specjalne tarasy, które, oprócz swojego praktycznego zastosowania, zapewniają wspaniałe widoki. Poza tym co chwilę mijamy ogromne wodospady. Niedawno skończyła się tu pora deszczowa, więc wszędzie jest pełno wody. Do Ghermu przychodzimy o zmroku. Za trzyosobowy pokój płacimy 100 rupii (1,10 zł), ale jedzenie zaczyna się robić coraz droższe. Mieszka z nami para brytyjska – pierwsi biali, których spotykamy od wejścia na szlak. Spodziewaliśmy się tutaj raczej tłumów, ale takie zagęszczenie zdecydowanie bardziej nam odpowiada. Przewodnika Brytyjczyków wypytujemy o warunki na Thorong La i niezbędne wyposażenie. Jest zdecydowanie zimniej niż przypuszczaliśmy (około -10 stopni i wiatr), a nasze ubrania na pewno nie są wystarczające – nie mamy czapek, rękawiczek, ciepłych kurtek ani spodni. W dodatku pieniądze rozchodzą się szybciej niż liczyliśmy, a najbliższy bankomat jest podobno dwa dni drogi stąd. A do tej pory doświadczenie z bankomatami w Nepalu mamy takie, że działa co trzeci z nich. No ale idziemy dalej, zobaczmy, co się wydarzy. Przed spaniem przewodnik Brytyjczyków i gospodarz, u którego nocujemy, pouczają nas, żeby przede wszystkim iść powoli. W przeciwnym wypadku choroba wysokościowa gwarantowana.
Dzień 3, Ghermu (1130 m n.p.m.) – Chame (2710 m n.p.m.)
Bogatsi o doświadczenia dnia poprzedniego, wychodzimy wcześnie – chwilę po 7 jesteśmy już w drodze. Cel na dzisiaj: Dharapani (1920 m n.p.m.). Rano jest przyjemnie, ale wkrótce znów robi się gorąco. Po drodze mijamy grupki dzieci idących do szkoły. Wioski oddalone są od siebie często nawet o dwie godzin drogi, a jedna szkoła obsługuje kilka z nich. Nie ma oczywiście mowy o dojeżdżaniu autobusem – do wiosek najczęściej nie prowadzi żadna droga. Według statystyk, ponad 1/3 Nepalczyków mieszka co najmniej dwie godziny piechotą od najbliższej całosezonowej drogi. Po 4,5 godzinach marszu w okolicy Tal (1700 m n.p.m.) dostajemy propozycję podwózki jeepem do Dhanakyu (2200 m n.p.m.). Licząc, że zaoszczędzimy w ten sposób jeden dzień i jeszcze wieczorem dotrzemy do Chame (a spieszy nam się do bankomatu), korzystamy z oferty. Po godzinie jazdy docieramy do Dhanakyu. Odcinek między Tal a Dhanakyu od kilku miesięcy odcięty jest od sieci drogowej. Zarówno przed Tal, jak i za Dhanakyu drogę zasypały w czasie pory deszczowej, która niedawno się skończyła, osuwiska. Samochody, które znajdowały się wtedy między tymi dwoma miejscowościami, tak jak nasz jeep, do dzisiaj są uwięzione i mogą jeździć tylko na tym jednym odcinku. I raczej nie jest to odosobniony przypadek – w całym Nepalu w czasie pory deszczowej nieprzejezdnych staje się 60% dróg. Zatem od Dhanakyu znów idziemy piechotą, ale do Chame wciąż jeszcze za daleko, żeby dojść przed zmierzchem. Na szczęście przed Kotho znów zabiera nas jeep. W środku just pełny, więc jedziemy na dachu, co, z uwagi na przepaść z jednej strony drogi, zapewnia niezapomniane wrażenia. Do Chame dojeżdżamy, gdy jest już ciemno. To był długi dzień – oprócz dwóch podwózek jeepami, w których trzęsie tak, że nie ma mowy o odpoczynku, zrobiliśmy też 8 godzin piechotą. Poza tym, pokonaliśmy 1580 m w pionie – według przewodników, których spotykaliśmy, dużo za dużo. Podobno możemy mieć przez to kłopoty na Thorong La.
Ale perspektywa Thorong La i tak się oddala, kiedy okazuje się, że w Chame, wbrew temu, co mówili ludzie, nie ma bankomatu. Przed 20 idziemy spać z nadzieją, że rano coś wymyślimy. W nocy na tej wysokości robi się już zimno (w końcu jesteśmy wyżej niż Rysy), na szczęście nepalskie koce nie pozwalają nam zmarznąć.
Dzień 4, Chame (2710 m n.p.m.) – Bhratang (2850 m n.p.m.)
Poprzednie dwa dni były bardzo męczące, a wznieśliśmy się w sumie prawie o 1900 m, więc tego dnia postanawiamy odpocząć. I tak bez bankomatu i ciepłych ubrań daleko nie zajdziemy, więc nigdzie nam się już nie spieszy. Tym bardziej, że kolejna informacja o warunkach na Thorong La jest taka, że temperatura spada tam o tej porze roku nawet do -16 stopni. Nie nastawiamy zatem budzika i wstajemy dopiero o 10, po czternastu godzinach spania. Po śniadaniu okazuje się, że w Chame jest sklep z ubraniami, w którym można płacić kartą. A ceny ubrań są kilkakrotnie niższe niż w Polsce. Jest więc jakaś nadzieja, ale oprócz ubrań potrzebujemy też gotówki. Na szczęście pani w sklepie zgadza się (za 10% prowizji) pobrać pieniądze z naszej karty i je nam wypłacić. Zatem idziemy dalej! Kupujemy ciepłe kurtki, spodnie polarowe, czapki, rękawiczki oraz okulary przeciwsłoneczne i dopiero po 15 ruszamy w drogę. Dzisiaj w planach tylko dwie godziny marszu do Bhratangu. Zaczynamy już odczuwać wysokość – każdy ruch powoduje zadyszkę.
Bhratang ciężko nawet nazwać wioską. Stoi tam tylko jeden dom – ten, w którym my się zatrzymujemy. Nie ma tutaj ani prysznica, ani prądu. Ale to tutaj nic dziwnego – zaledwie 40% Nepalczyków (a na wsiach tylko 5%) ma dostęp do elektryczności, a 27% do bieżącej wody. Mimo, że ze wszystkich krajów na świecie Nepal ma najwięcej naturalnych zródeł wody. Zasypiamy o 19:30 z widokiem na najwyższą górę, jaką do tej pory widzieliśmy – Annapurnę II (7937 m n.p.m.)…
* (ang.) – Znacie ganję?
– Ganję? – nie jesteśmy pewni, czy dobrze zrozumieliśmy
– Tak, ganję. Marhihuanę. Znacie?
– Tak, znamy…
– Macie ganję w swoim kraju?
– Tak, mamy.
– Dobrze. My też mamy – odpowiada, wskazując na rosnący przy drodze krzak
Martusia
Jesteście niesamowici!!! yolo
Katarzyna
Maćku,
Bardzo dobrze, ciekawie piszesz, nie nudzisz, zapis jest pełen interesujących szczegółów.
Cieszy niesłabnący optymizm uczestników wyprawy, niezrażających się żadnymi trudnościami. Oby tak dalej! Powodzenia!
Czekamy na ciąg dalszy…
Maciek
Dziekuje! Latwo sie pisze, gdy tyle sie dzieje