Podróż 1 - Dookoła świata Irak (Kurdystan)
Kurdystanu ciąg dalszy
Budzimy się rano w ogrodzie Nigerwana – Kurda, który przygarnął nas dzień wcześniej – i od razu dostajemy zaproszenie na śniadanie. Kurdyjskie śniadanie to duże płaskie placki (odpowiednik naszego pieczywa) smarowane słonym białym serem, dżemem lub innymi dodatkami. Do tego herbata. Taka, jak w Turcji, tylko tu, nie pytając o zdanie, podają ją słodzoną. Mocno słodzoną. Wszystko na ceracie rozłożonej na podłodze. Kurdowie nie jadają przy stole, więc stołu nie mają. Nie mają też łóżek, śpią na materacach ułożonych bezpośrednio na podłodze. Nie z biedy, taki zwyczaj po prostu. Dzięki temu pomieszczenia wydają się bardziej przestronne. Wszędzie leżą dywany, więc jest też bardzo przytulnie.
Po śniadaniu nasz gospodarz zabiera nas do Al Quosh – starej chrześcijańskiej wioski w pobliżu Duhok. Miejscowość znana jest z przepięknego klasztoru stojącego wysoko na skale. Budowla ciekawa, a z góry rozciąga się przepiękny widok. Na dole w wiosce przez przypadek trafiamy do domu jednej z tutejszych chrześcijanek. Wszystkie ściany, meble i figury pomalowane zostały własnoręcznie przez właścicielkę. Bardzo oryginalne miejsce. Z Al Quosh jedziemy w góry na północy kraju, po drodze robiąc spore zakupy (mięso, owoce, alkohol, przekąski, pieczywo). W górach Kurdystanu przygotowane są w wielu miejscach darmowe miejsca do piknikowania – zadaszone stoliki i ławki, ustawione najczęściej nad wodą. W jednym z takich miejsc urządzamy sobie z Nigerwanem i jego kolegą prawdziwą grillową ucztę.
Pierwotny plan był taki, że po uczcie rozstaniemy się z nimi w górach, przenocujemy tam w namiocie i rano pojedziemy dalej. Skutecznie zniechęcają nas jednak do tego strzały, które słyszymy w pobliżu przez cały wieczór. Podobno nic dziwnego, każdy tutaj ma broń i często strzela się na wiwat. Jednak my, Europejczycy, jakoś dziwnie się z tym czujemy. Wracamy więc do Duhok i nocujemy u Nigerwana, który następnego dnia znów wyrusza z nami na wycieczkę. Pokazuje nam wioskę bohatera narodowego Kurdystanu Mustafy Barzaniego, z której za Saddama wywieziono i pogrzebano żywcem kilka tysięcy osób (vide poprzedni wpis). Odwiedzamy też grób samego Barzaniego. Nigerwan załatwia nam nocleg na tarasie w pobliskim domu i wraca do siebie. Spędził z nami dwa dni, karmiąc, pojąc i wożąc po okolicy, tylko dlatego, że poprosiliśmy go o trochę wody z kranu – Kurdowie są niesamowici! Rodzina, u której nas zostawił najwyraźniej nie chce być gorsza – zaprosza nas do środka, daje wielką michę pistacji i migdałów, figi, ciastka i oczywiście herbatę, a rano zaprosza na śniadanie i podwozi jakieś 100 km dalej. Mamy nadzieję w końcu zacząć łapać stopa, bo do tej pory byliśmy ciagle wożeni przez ludzi, u których spaliśmy. Okazuje się, że w Kurdystanie łapanie stopa wcale nie jest takie proste bo… od razu dostajemy zaproszenie na pobliski posterunek policji. Tam oczywiście herbata i zdjęcia ze wszystkimi policjantami razem i każdym z osobna. A potem – dostajemy pieniądze. Bo jak to tak bez pieniędzy chcemy podróżować? Zdarzyło mi się już parę razy, że ludzie dawali mi pieniądze, gdy podróżowałem stopem, ale zawsze udawało mi się odmówić. Tym razem odmówić się nie da. W dodatku policjanci zatrzymują dla nas samochód, któremu każą zabrać nas za darmo do Erbilu – stolicy Kurdystanu i następnego celu na naszej trasie. Ciężko powiedzieć, kto komu jest bardziej wdzięczny – my za pomoc czy policjanci za wspólne zdjęcia.
Erbil nazywany jest Dubajem Kurdystanu, ale chyba trochę na wyrost. Miasto bardzo nowoczesne, ale do Dubaju mu jeszcze daleko (tak przypuszczamy, bo Dubaj znamy tylko ze zdjęć). W Erbilu znajduje się za to ponoć najdłużej nieprzerwanie zamieszkana budowla na świecie – erbilska cytadela, w której pierwsi ludzie zamieszkali ponad 7000 tys. lat temu. Obecnie jest ona jednak w remoncie, więc widzimy tylko fragmenty. Mimo że na czas remontu musiały opuścić swoje mieszkania wszystkie zamieszkujące cytadelę rodziny, jedną pozostawiono, żeby budowla wciąż była nieprzerwanie zamieszkana.
Opuszczamy Erbil i jedziemy w stronę Sulaymanyah. Przy wjeździe i wyjeździe z każdego miasta oraz na ważniejszych skrzyżowaniach tras stoi zawsze policja, która z chęcią zatrzymuje nam kolejne samochody. W pozostałych miejscach stopa też łapie się łatwo, jedynym problemem jest wytłumaczenie ludziom po kurdyjsku idei autostopu. Na szczęście mamy ze sobą list z prośbą o podwiezienie nas za darmo napisany w tym języku przez jednego z policjantów. A policja jest tu bardzo szanowana
W Sulaymanyah nocujemy u Ahmeta z couchsurfingu, a rano wybieramy się do budynku byłego więzienia, w którym trzymani i torturowani byli przez Saddama Kurdowie walczący o wolność. Oprowadza nas za darmo angielskojęzyczny przewodnik, a jego opowieści robią na nas duże wrażenie. Uzupełnia je jeszcze ojciec Ahmeta, który sam za działalność opozycyjną spędził dwa miesiące w więzieniach w Erbilu i Bagdadzie oraz brał udział w kurdyjskim eksodusie do Iranu w 1991 roku (Ahmet miał poczas ucieczki dwa lata, więc sam za dużo nie pamięta). Wieczorem jedziemy nad rzekę koło jeziora Dokan, gdzie opuszcza nas Ahmet, a my nocujemy w namiotach. Następnego dnia przepiękną trasą Hamiltona ruszamy w stronę granicy z Iranem. Widoki wspaniałe, góry wokoło sięgają nawet 3600 m n.p.m., a samo przejście graniczne leży na 1800 m m.p.m. Właśnie tą trasą 22 lata wcześniej uciekało przed Saddamem do Iranu ponad milionów Kurdów. Wysiadamy z ostatniego stopa, przebieramy się w ciuchy, za które w Iranie nie zamkną nas w więzieniu i z żalem opuszczamy Kurdystan…