Podróż 1 - Dookoła świata Indonezja

W kraterze superwulkanu

Przez - 21 maj 2014

Trzęsienie ziemi? Wybuch wulkanu? Może tsunami? Witamy w Indonezji, tutaj takich atrakcji nie brakuje.
Prom z Singapuru na wyspę Batam płynie niewiele ponad godzinę. Na granicy dostaję wizę na 30 dni oraz podpisaną i podbitą kartę imigracyjną, której mam nie zgubić i pokazać przy wyjeździe. Ląduje więc głęboko w plecaku, gdzie zupełnie nic jej nie grozi. A przynajmniej tak mi się wtedy wydaje.
Nie muszę nawet wychodzić z budynku służby celnej, żeby poczuć znowu Azję. Ten panujący wszędzie chaos, krzyk, zapachy, nagabywania. Ludzie w niechlujnych ciuchach, dym papierosów, przedziwne produkty na straganach. No i te ciekawskie uśmiechy, machanie i pozdrawianie białego gościa. Stęskniłem się już za tym wszystkim. Singapur to nie Azja, a i Malezja z Tajlandią trochę się już od Azji oddaliły. Za to Indonezja to Azja jak najbardziej prawdziwa :)
Na wyspie Batam spędzam tylko noc i wcześnie rano płynę do Dumai na Sumatrze. To sześć godzin promem po słynących z ataków piratów, ale jednocześnie najbardziej ruchliwych (przepływa tędy 40% światowego handlu morskiego) wodach świata – przez Cieśninę Malakka. W Dumai od razu wsiadam w nocny autobus do Siantar. W pojeździe praktycznie nie ma czym oddychać, bo każdy pali papierosa za papierosem. Cóż, przyjechałem do obcego kraju, więc muszę się dostosować.
Zanim ruszę dalej, muszę w Siantar znaleźć bankomat. Okazuje się, że to wcale nie takie proste, bo w pierwszych dwóch z jakiegoś powodu obie moje karty nie chcą działać. Wyglądam chyba na zagubionego, bo zatrzymuje się przy mnie jakieś małżeństwo na motorze.
– Szukasz czegoś? – zagaduje mężczyzna.
– Tak, bankomatu – odpowiadam ucieszony, że spotkałem kogoś, kto mówi po angielsku.
– Wsiadaj – mówi i przesuwa się razem z żoną do przodu robiąc mi trochę miejsca na tyle pojazdu.
Chwilę później pędzimy w trójkę na jego motorze, a ja tracę orientację w gąszczu uliczek. Podwozi mnie do kilku bankomatów, ale moja karty wciąż nie palą się do współpracy. To zawsze lekki stres, gdy podróżuje się samemu, ale podejrzewam, że mój nowy znajomy nie da mi zginąć. Objeżdżamy jeszcze bez skutku kilka bankomatów, aż w końcu trafiamy w miejsce, gdzie obok siebie stoi pięć różnych banków i bankomatów. Ostatni z nich po długim namyśle wypluwa w końcu pół miliona rupii, co powinno na kilka dni wystarczyć. Proszę jeszcze mojego wybawcę, żeby odstawił mnie tam, skąd mnie wziął, bo inaczej nigdy nie odnajdę kafejki internetowej, w której zostawiłem plecak. Żegnam się serdecznie i dziękuję mu za pomoc. Bardzo przyjaźni ci Indonezyjczycy, chciałoby się powiedzieć, ale chyba nie można generalizować, bo Indonezję tak naprawdę zamieszkuje ponad 300 różnych grup etnicznych porozumiewających się ponad 700 językami. Składają się oni na populację ponad 240 milionów ludzi, co daje Indonezji czwarte pod względem ludności miejsce na świecie (po Chinach, Indiach i USA). I choć kraj składa się z 18 tysięcy wysp, to 57% obywateli mieszka na Javie, co czyni ją najliczniej zamieszkaną wyspą świata i jednym z najgęściej zaludnionych miejsc globu.
Z pół miliona w portfelu łapię jakiegoś busika w stronę jeziora Toba. Tam przesiadka na niewielki stateczek płynący na wyspę Samosir, na której także są jeziora. Są to zatem jeziora na wyspie Samosir na jeziorze Toba na wyspie Sumatra na Oceanie Indyjskim. Ot, taka geograficzna matrioszka.
Dopływam na miejsce wieczorem, za niecałe 20 zł wynajmuję spory domek na samej plaży i w końcu po ponad 48 godzinach podróży na przemian wodą i lądem mogę chwilę odetchnąć.
Jezioro Toba jest pozostałością po erupcji superwulkanu o tej samej nazwie około 70 tysięcy lat temu. Jest największym jeziorem wulkanicznym na świecie, ale trudno się dziwić, gdy wie się, że erupcja Toby była najpotężniejszym wybuchem wulkanu, od kiedy na Ziemi pojawił się człowiek. Jedna z teorii mówi, że w jej wyniku klimat ochłodził się na kilkadziesiąt lat nawet o 15 stopni, a katastrofę i zmiany klimatyczne przeżyło zaledwie 10-15 tysięcy ludzi, których my wszyscy jesteśmy dzisiaj potomkami. Zatem według tej teorii ludzkość jest dziś zdecydowanie mniej zróżnicowana genetycznie, niż byłaby, gdyby superwulkan Toba nigdy nie wybuchł.
Tymczasem na wyspie nadchodzi ulewa. Taka, która poza szybkim marszobiegiem do najbliższej knajpy, skutecznie uniemożliwia wszystkie inne rozrywki. No trudno, czas nadrobić zaległości na blogu :) Rano na szczęście się rozpogadza. Pożyczonym od właściciela domku skuterem ruszam w objazdówkę po wyspie. Widok z każdego jej brzegu jest podobny i bardzo ładny – kilka kilometrów wody, a potem wychodzące od razu z niej porośnięte bujną roślinnością góry. Bardzo łatwo rozpoznać w tym wszystkim ogromny krater, w którego środku się właśnie znajduję.
Wyspę zamieszkuje przede wszystkim plemię Batak. Za sprawą holenderskich misjonarzy są oni w większości chrześcijanami, ale do swojego obrządku wplatają liczne rytuały wywodzące się z ich tradycyjnej religii. Przez władze wszyscy jednak są uznawani są za chrześcijan, bo w Indonezji obowiązuje specyficzna wolność religijna – konstytucja gwarantuje każdemu obywatelowi swobodę w wyborze wyznania, więc każdy może być muzułmaninem, katolikiem, protestantem, hinduistą, buddystą, konfucjanistą… i tyle. Tylko te sześć religii jest rozpoznawanych i akceptowanych przez indonezyjskie prawo. Nie można wyznawać żadnej innej, nie można też być ateistą. Choć to akurat chyba najmniejszy problem, bo dla większości Indonezyjczyków niepojęte jest, że można nie wierzyć w żadnego boga.
Plemię Batak słynie z tego, że ich domy kształtem przypominają statki. Motyw ten pojawia się też często na ich grobowcach. Znani są również z tego, że jeszcze na początku XX wieku byli kanibalami. Zanim chrześcijaństwo i islam wyplewiły stare nawyki, rytualnie zjadali ludzkie serca, dłonie oraz stopy i pili ludzką krew. Podobno zwyczaj ten już dawno porzucili, ale nie zaszkodzi mieć się na baczności :)
Jadąc tak przez wyspę, słyszę w oddali muzykę. I tak nie mam żadnego konkretnego planu na zwiedzanie, więc jadę w jej stronę czasem zatrzymując się i nasłuchując, z którego kierunku dochodzi. Wjeżdżam do jakiejś niewielkiej wioski, a muzyka jest już naprawdę blisko. Wzdłuż drogi stoją kolorowe przyozdobione kwiatami i prostymi rysunkami tablice z niezrozumiałymi napisami. Kawałek dalej toczy się impreza. Pewnie jakieś gminne dożynki lub coś takiego – myślę.
Zwalniam i przyglądam się imprezie, ale zaraz zostaję dostrzeżony i zmuszony do wejścia do środka. No trudno :) Jednak, ku mojemu zaskoczeniu, impreza okazuje się być… pogrzebem. Tak ludzie Batak żegnają swoich zmarłych. Jak tłumaczy mi jeden z uczestników (siostrzeniec zmarłej), to wydarzenie wesołe, bo ich bliski trafia, jak sadzą, do nieba, a tam na pewno będzie mu lepiej niż za życia. A wspomniane wcześniej kolorowe tablice fundowane są przez przyjaciół i członków rodziny. Na każdej z nich wypisane jest jakieś ciepłe słowo, podziękowanie lub wspomnienie zmarłego.
Zostaję wciągnięty do tradycyjnego tańca pogrzebowego. Na szczęście, nawet jak na moje możliwości, taniec jest bardzo prosty. Wystarczy chodzić w kółko poruszając rytmicznie złączonymi dłońmi i na przemian łączyć i rozłączać palce. W tańcu bierze też udział pastor, od czasu do czasu błogosławiąc przechodzących akurat koło niego żałobników przez delikatne przytrzymanie ich za głowę.
Trumna ze zmarłym złożona została w grobie już wcześniej. To, na co się załapałem, to coś w rodzaj stypy. Trumnę na cmentarz zaniesiono orszakiem z domu zmarłej. Na każdym skrzyżowaniu stawiano ją na ziemi, a niosący obchodzili ją dookoła jedenaście razy. Dzięki temu duch zmarłej ma się pogubić i nie móc odnaleźć drogi powrotnej. Ciało w trumnie ułożone jest na plecach i pogrzebane w taki sposób, żeby zmarła zwrócona była głową w stronę swojego domu. To kolejny środek zapobiegawczy – jeśli kobieta nagle ożyje i wstanie, twarzą odwrócona będzie w przeciwnym kierunku niż jej dom. Jest wtedy duża szansa, że da się zmylić i pójdzie przed siebie.
Spędzam na tej dziwacznej imprezie niecałą godzinę, a potem ruszam dalej. Wciąż bez celu, ale już w następnej wiosce zaczepia mnie jakiś mężczyzna. Gadamy o niczym, dowiaduje się, że studiuję informatykę i pyta, czy nie pomógłbym mu z jego komputerem.
– Oczywiście, że bym pomógł – odpowiadam, ciesząc się, że trafię do indonezyjskiego domu.
Mężczyzna mnoży wyimaginowane problemy, jakie sprawia mu podobno jego komputer, ale coś mi się wydaje, że po prostu chciał zaprosić mnie do siebie. Chata jest bardzo uboga, a mężczyzna jest niepełnosprawny. Parkuje więc swojego tuk-tuka w salonie, tak żeby na samych rękach móc przeciągnąć się na krzesło. Odebrał właśnie ze szkoły dwójkę swoich dzieci, które przypatrują mi się uważnie. Mieszka spory kawałek przez pola ryżowe od głównej drogi, w przeciwnym wypadku dzieci wracałyby do domu autobusem szkolnym, których kilka już dzisiaj mijałem. Na dachu każdego z nich siedziały niezabezpieczone niczym dzieci. Chyba by to u nas nie przeszło :)
W końcu mężczyzna prosi mnie o zainstalowanie bilardu, jaki widział na komputerze któregoś swojego kolegi. A zatem o to w tym wszystkim chodziło – najwyraźniej wstydził się przyznać na początku, że potrzebuje pomocy z grą. Z przyjemnością ściągam jakąś darmową wersję „Super Hiper Najlepszego Bilardu”, czy innego wpadającego w ucho tytułu, tłumaczę panu obsługę gry, żegnam się i zostawiam go pochłoniętego rozgrywką.
W drodze powrotnej do mojego bajkowego domku na plaży, dostaję jeszcze kilka natarczywych ofert zakupu marihuany, haszu oraz grzybków. Przyznam, że to odważna propozycja w kraju, gdzie za handel narkotykami grozi kara śmierci.
Wieczorem oddaję skuter, a właściciel domku podrzuca mnie nim na prom. Promem wracam może nie na całkiem stały, ale jednak trochę stalszy ląd i zaczynam szukać transportu do Berestagi – miasteczka, z okolicy którego ewakuowano ostatnio 15 tysięcy ludzi ze względu na zagrożenie wybuchem wulkanu…

Jezioro Toba

Jezioro Toba

Autobus szkolny na wyspie Samosir

Autobus szkolny na wyspie Samosir

Oraz taniec pogrzebowy plemienia Batak

TAGI
$ komentarzy
  1. Odpowiedz

    anto

    22 maj 2014

    taniec pierwsza klasa, szkoda że ciebie tam wśród nich nie ma 😀

  2. Odpowiedz

    Maciek

    30 maj 2014

    Ktoś musiał kręcić. Ale swoje na cześć zmarłego odtańczyłem :)

ZOSTAW KOMENTARZ

MACIEJ SZARSKI
z ekipą
Wrocław, Polska

Hej! Jesteśmy grupą przyjaciół z Wrocławia, którzy w 2013 roku postanowili przerwać studia, rzucić pracę i ruszyć w podróż, Teraz wiemy już, że to była świetna decyzja, a pasja podróżowania do dzisiaj kieruje naszym życiem. Więcej o nas tutaj :)

Podróż 2 – Ameryka Środkowa
Szukaj
Statystyki
Liczba podróży: 2
Dni w podróży: 495 (+1*)
Odwiedzone kraje: 36
Przejechane kilometry: 57661
Największa wysokość: 6088 m
Najmniejsza wysokość: -28 m

* okrążając świat przeżyliśmy, tak jak Fileas Fogg, jeden dzień więcej niż ci, którzy spokojnie siedzieli wtedy w domach :)