Podróż 1 - Dookoła świata Indonezja
Pola siarki, chmury gazu
Z przystani, do której chwilę wcześniej przypłynąłem rozklekotanym promem z wyspy Samosir, kieruję się w stronę postoju busików jadących do Berastagi. Nie przechodzę jednak pięciuset metrów, gdy zatrzymuje się Indonezyjczyk na skuterze.
– Może podwieźć, sir? – pyta.
„Sir” już mnie nie zaskakuje. W Indonezji każdy tak się do mnie zwraca, to tutaj synonim białego człowieka. No, może czasami zdarza się też „bule”, co w języku indonezyjskim oznacza po prostu „biały”. Na podwózkę oczywiście się zgadzam. Całkiem nieźle jeździ się stopem w tej Indonezji, nie trzeba nawet łapać, żeby ludzie się zatrzymywali
Do Berastagi docieram z przesiadką o drugiej w nocy. Głównie dlatego, że cztery z ośmiu godzin podróży spędzamy na próbach naprawienia zepsutego jeepa i czekaniu na kolegę kierowcy, który ma nas zabrać dalej.
Berastagi to niewielkie pięćdziesięciotysięczne miasteczko położone między dwoma aktywnymi wulkanami: Gunung Sibayak i Gunung Sinabung. Ostatnia erupcja wulkanu Sibayak, mimo że uznawany jest on za aktywny, miała miejsce w 1881 roku. Natomiast ostatnia erupcja Sinabunga… dzisiaj. W 2010 roku po 400 latach uśpienia obudził się on zabijając jedną osobę, a potem znów zamilkł. Na krótko dał o sobie znać ponownie w sierpniu 2013, aby w końcu niecały miesiąc przed naszym przyjazdem całkowicie przebudzić się z uśpienia. Od tego czasu erupcje zdarzają się praktycznie codziennie i zmusiły do opuszczenia swoich domów ponad 30 tysięcy ludzi, a władze do zamknięcia obszaru o promieniu 5 km wokół wulkanu. Pył z erupcji dociera jednak nawet 80 km od samego krateru niszcząc liczne plantacje i powodując u ludzi problemy z oddychaniem.
Rano mimo padającego deszczu staram się zasięgnąć języka o trasie na ten spokojniejszy z wulkanów – Sibayak. Wszyscy odradzają mi samotne wejście. Podobno zadziwiająco dużo ludzi, jako na tak niską i teoretycznie łatwą górę, zginęło lub zaginęło na jej zboczach w ostatnich latach, w tym także kilkunastu turystów z zagranicy. Nie udaje mi się znaleźć nikogo innego, kto planowałby wejście dzisiaj, ale dowiaduję się, że wieczorem przyjeżdża reszta ekipy, z którą widziałem się ostatnio w Kuala Lumpur i na wulkan będą wchodzić jutro. A więc zaczekam.
W międzyczasie wchodzę na Gundaling Hill – wzgórze pod miastem, z którego ma rozciągać się widok zarówno na Sibayak, który będziemy zdobywać jutro, jak i na plujący lawą i pyłem Sinabung. Widać jednak tylko podstawy obu. Wszystko, co wyżej, zakrywają gęste chmury.
W drodze powrotnej zaczepia mnie grupka kobiet z plemienia Karo, która zrobiła sobie przerwę od pracy w polu. Śmiejąc się, pokazują nawzajem na swoje krwistoczerwone usta i zęby. „Żujemy betel, sir” ma to chyba znaczyć. Uśmiecham się i macham kobietom.
– Chce sir? – pokazują na migi.
Mimo że we wszystkich krajach, które mijaliśmy od Nepalu żucie betelu jest bardzo popularne, ja jakoś nie miałem do tej pory okazji spróbować. Podchodzę więc do uśmiechniętych pań, a jedna z nich smaruje liść pieprzu betelowego mlekiem wapiennym, na tym układa orzech palmy areki i całość zawija. Na migi tłumaczą, co z takim zawiniątkiem się robi, a pomagają im w tym szeroko otwarte usta i przeżute resztki na językach. Czekają w napięciu, aż włożę betel do ust, najwyraźniej świadome, że tam, skąd przyjechałem betelu się nie używa, i przekonane, że czeka je niezły ubaw, gdy będę żuł. I kiedy w końcu zaczynam, to mimo że nawet się nie krzywię, one wybuchają przyjaznym śmiechem. Znajdują jakiś kawałek lusterka, który podają mi, żebym zobaczył swoje czerwone zęby i bawi je to jeszcze bardziej.
W końcu dziękuję za poczęstunek, uśmiecham się na czerwono i odchodzę słysząc za plecami nieustający chichot kobiet Karo, którym sprawiłem zaskakująco dużo radości. Za pierwszym zakrętem wypluwam betel, pozostawiając na drodze czerwoną plamę, jakich pełno na ulicach wszystkich krajów, gdzie ta używka jest popularna.
Już w mieście przechodzę koło jakiegoś meczetu. Zwiedziłem ich w tej podróży tyle, że do tego nie planowałem wchodzić. Zachęcają mnie jednak radosne okrzyki ze środka. Wchodzę przez bramę na dziedziniec i zostaję zauważony przez młodego mężczyznę. Trajkocząc w czymś, co chyba jest łamanym angielskim, zaciąga mnie do niewielkiego pomieszczenia przylegającego do musalii – głównej sali modlitewnej. Okazuje, że jestem czymś w rodzaju przymeczetowej świetlicy wypełnionej dziećmi. A prowadzący mnie mężczyzna jest w niej wychowawcą i właśnie za moją sprawą zdobył sobie przychylność podopiecznych na ładnych parę tygodni. Jestem najwyraźniej największą atrakcją w tej świetlicy od dawna. Dzieci pokazują i próbują mi wytłumaczyć zasady Congklaku – gry polegającą na przemieszczaniu muszelek na planszy z czternastoma dziurkami, która do Indonezji trafiła wieki temu ze starożytnego Egiptu.
Równie mocno rozchwytywany jestem też 15 minut później, gdy opuszczam meczet i przechodzę obok szkoły podstawowej. Kilkadziesiąt dzieci, gdy mnie zauważają, zaczyna walczyć, kto głośniej krzyknie: „What is your name?” i „How are you?” oraz stanie na zdjęciu bliżej mnie.
Po południu przyjeżdżają Marta, Kuba, Tomek i Grzesiek. Trafiają na tę samą szkołę, a dzieci nauczone doświadczeniem i uzbrojone tym razem w zeszyty i długopisy, żądają autografów. Tak więc cała czwórka cierpliwie rozdaje podpisy, a dopiero potem może udać się do domku, który w międzyczasie znalazłem.
Następnego dnia jedziemy jeepem do podnóża wulkanu Sibayak. Jest wciąż mgliście i pochmurnie, ale przynajmniej nie pada. Po drodze za jednym z zakrętów na kilkadziesiąt sekund chmury się rozrzedzają i układają tak, że możemy dostrzec w końcu plujący gazem kilka kilometrów od nas Gunung Sinabung. Wydobywająca się z niego chmura gazu i pyłu jest trzy razy wyższa niż sam wulkan. Widok ten trwa nie dłużej niż 10 sekund, potem Sinabung znika za zakrętem, a gdy się znów po pojawia, jest przykryty chmurami.
Jeep wysadza nas u podnóża Gunung Sibayak i nie zdążamy nawet zapytać o dalszą drogę, gdy odjeżdża. Jesteśmy w niewielkiej dolince otoczonej dżunglą i nie ma nikogo, od kogo moglibyśmy dowiedzieć się, gdzie iść. A żadnej ścieżki, oprócz tej, którą przyjechaliśmy, nie możemy znaleźć. Zaczynamy się już obawiać, że będziemy musieli poddać się żenująco szybko, gdy w końcu znajdujemy jakiś przesmyk, gdzie krzaki wydają się trochę rzadsze. Nie wiemy, czy to ścieżka, ale nie mamy wyboru. Jeśli gdzieś dalej nie będzie się dało przejść, zwrócimy.
Taka niepewność towarzyszy nam do samego końca, bo nie odnajdujemy nic, co wskazywałoby, czy idziemy dobrze. Może to tylko rzadszy fragment dżungli lub ścieżka wydeptana przez zwierzęta? Czasami musimy przedzierać się przez krzaki oraz owadożerne dzbaneczniki i prawie się czołgać, innym razem idziemy wyprostowani między sosnami i skałami. Nie udaje nam się niestety wypatrzeć ani bukietnicy Arnolda (rafflesia arnoldii), ani dziwidła olbrzymiego (amorphophallus titanum – z łaciny dosłownie „bezpostaciowy wielki penis”). Obie rośliny występują na Sumatrze i osiągają ogromne rozmiary. Pierwsza jest największym pojedynczym kwiatem świata (do 1 m średnicy i 10 kg wagi), druga największym kwiatostanem (do 3 m wysokości).
Jak na te warunki, posuwamy się do przodu nawet szybko, ale wciąż nie wiemy, czy w dobrą stronę. W końcu wychodzimy nad poziom dżungli, a naszą uwagę zwracają dwie rzeczy. Po pierwsze, szczyt jest tuż nad nami, choć końcówka wymaga dość stromej wspinaczki. Nie ma jednak niczego, co przypominałoby krater lub w jakikolwiek sposób wskazywało, że jesteśmy na wulkanie. Pewnie wygasł dawno temu i lata erozji mocno go już zmieniły. Bardziej zastanawia nas fakt drugi – gdzieś z oddali dochodzi przytłumiony huk przypominający stojący z włączonymi silnikami samolot odrzutowy. To dziwne, bo nie widzieliśmy w okolicy żadnych ludzi i nic nie wskazuje na to żeby w ten pochmurny dzień w środku pory deszczowej ktokolwiek miał się tu zapuszczać. A co dopiero parkować samolot
Schodzimy ze szczytu na stronę, z której dochodzi huk i idziemy w jego kierunku. Gdy na chwilę chmury się rozpraszają zauważamy w dole ścieżkę i jakiś ludzi. A więc wiemy już, że to, czym my idziemy, ścieżką nie jest i że mamy sporo szczęścia, że tu dotarliśmy.
Ludzie w dole to dwójka Japończyków i ich lokalny przewodnik.
– Schodzimy właśnie z wulkanu – mówi przewodnik – macie już niedaleko.
– Wulkanu? A wulkan nie jest tam? – pytam wskazując kierunek, z którego przychodzimy i schowaną za chmurami skałę.
– Oczywiście, że nie. Nie słyszycie tego huku?
– Słyszymy, ale… co to takiego?
– Wulkan! Idźcie tą ścieżką a niedługo dojdziecie.
A więc nie tylko przeszliśmy całą trasę przez dżunglę poza szlakiem, ale nawet wdrapaliśmy się na złą górę. I gdyby nie przypadek, pewnie nigdy byśmy się nie dowiedzieli, że nie byliśmy wtedy na wulkanie.
Skoro wiemy teraz, że ścieżka na której jesteśmy, prowadzi na wulkan, ruszamy znów pod górę. W miarę jak posuwamy się na przód, kończy się jakakolwiek roślinność (co w tym tropikalnym klimacie nie jest często spotykane), a zamiast niej wszystko pokryte jest szarym pyłem i żółtą warstwą siarki. Krajobraz iście księżycowy. W dodatku z każdym krokiem chmury wokoło robią się coraz gęstsze.
W końcu trafiamy do pierwszego ze źródeł huku, które okazuje się być jednocześnie… źródłem chmur. Z niewielkiej dziury w ziemi wydostaje się, a właściwie wystrzeliwuje pod dużym ciśnieniem, gorąca para wodna, chlorowodór i dwutlenek siarki. Widać jak od tego miejsca po horyzont ciągnie się utworzona z nich chmura. Takich otworów zwanych fumarolami znajdujemy jeszcze kilka. A każdy huczy nie mniej głośno i produkuje nie mniej gazów. Podobno temperatura tych wyziewów sięgać może nawet 1000°C. Kilkadziesiąt metrów za ostatnim z fumaroli, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, mgła znika.
Po kilku kolejnych minutach wędrówki przez pola siarki między fumarolami, docieramy na szczyt. I w przeciwieństwie do tamtej góry, nie da się nie zauważyć, że to wulkan. Nie ma czubka, tylko wielki krater. Jego wnętrze zalane jest wodą i w porównaniu do otaczających go fumaroli jest wyjątkowo spokojne. Nie bucha z niego para, woda się nie gotuje, nie tryska lawa. Choć oczywiście wszystko pokryte jest siarką. Schodzimy do wnętrza i siadamy nad wodą.
– Niezłe miejsce na browara, co? – rzuca ktoś.
No niezłe, niezłe. A na pewno dość oryginalne. Ale browara niestety nie mamy, musimy zadowolić się wodą.
Droga powrotna jest dużo łatwiejsza. Ze szczytu wracamy ścieżką, której w tamtą stronę nie udało nam się odnaleźć. Nie musimy się więc przedzierać przez chaszcze, brodzić w błocie, ani wypatrywać ciągle drogi. Idzie się łatwo i przyjemnie, a huk buchających gazów zanika z każdym krokiem. W końcu dochodzimy do doliny, z której wystartowaliśmy. Wychodzimy zza krzaka 100 m na lewo od miejsca, w którym zaczęliśmy przedzierać się tym, co wtedy wydawało się wtedy ścieżką i zaprowadziło nas na niewłaściwy szczyt. Ale nie żałujemy wyboru trasy – wędrówka ścieżką, choć łatwa i przyjemna, nie dostarczyłaby na pewno tylu wrażeń.
Przed nami jeszcze dwie godziny marszu drogą, bo w dolinie nie ma żywej duszy. Ale po wędrówce w dżungli to już bułka z masłem. Liczymy, że chociaż na chwilę chmury się rozstąpią i zobaczymy raz jeszcze erupcję drugiego pobliskiego wulkanu, Sinabunga. Niestety tym razem nie mamy szczęścia. Wieczorem rozdzielamy się ponownie. Ja jadę na północ do Bukit Lawang, reszta na południe nad jezioro Toba.
Półtora miesiąca później dowiadujemy się, że Sinabung uspokoił się na tyle, że 31 stycznia władze zezwoliły ewakuowanym mieszkańcom na powrót do swoich mieszkań. A wtedy… wulkan znów wybuchł zabijając czternaście osób i zmuszając 30 tysięcy do ponownego opuszczenia domów, do których właśnie wrócili. Matka natura po raz kolejny nie oszczędziła Indonezji…