Podróż 1 - Dookoła świata Chile
Nowy kontynent, nowa przygoda
Z Sydney do Santiago de Chile lecę przez Auckland. Lot z Nowej Zelandii do Ameryki Południowej jest dziwnym przeżyciem – startuję w poniedziałek o 16:35, lecę 11 godzin i ląduję o 11:35… tego samego dnia. Czyli cofam się w czasie! W dodatku w międzyczasie słońce zdążyło raz wzejść i raz zajść. Wszystko przez przechodzącą przez Pacyfik tzw. linię zmiany daty, przekraczając którą, trzeba cofnąć zegarek o 24 godziny. Dzięki temu poniedziałek 7 lipca przeżywam dwa razy i, niczym Fileas Fogg, jestem o jeden dzień starszy, niż byłbym siedząc na dupie w Polsce.
Do Ameryki przylatuję sam. Marta, Kuba, Grzesiek i Tomek mieli swoje loty wcześniej i zdążyli odjechać już dość daleko na północ od Santiago. Ale nie będę podróżował bez towarzystwa – za pięć dni z Polski dołącza Hania, która 10 miesięcy temu po zwiedzeniu Iranu wróciła do domu.
Zanim jednak przyleci Hania mam 5 dni do wykorzystania. Postanawiam jechać na południe do parku narodowego Altos de Lircay. Oczywiście autostopem.
Dostanie się na wylotówkę okazuje się trudniejsze niż przypuszczałem. Po długim błądzeniu ustawiam się w odpowiednim miejscu dopiero pod wieczór. I gdy już mam zacząć łapać, podchodzi do mnie czterech młodych chłopaków. Moja znajomość hiszpańskiego jest zerowa, ale jeden z nich mówi trochę po niemiecku, więc jakoś się dogadujemy.
– Zaraz i tak się ściemni, może przenocujesz u nas? – proponują po paru minutach rozmowy, a mi nie trzeba dwa razy tego powtarzać.
A więc to jest ta słynna chilijska gościnność, o której pisał w swoich Dziennikach Motocyklowych Che Guevara
Ich mieszkanie jest bardzo zaniedbane. Mieszkają w szóstkę, a na życie zarabiają graniem na akordeonie na ulicy i różnymi dorywczymi pracami. Nie mają w domu nawet ciepłej wody, a gotują na przenośnej kuchence gazowej. Ale wieczór mija nam szybko i zdecydowanie nie na trzeźwo.
Rano ruszam już stopem na południe. Autostop w Chile to świetna lekcja hiszpańskiego – nikt nie mówi tu po angielsku. A że język jest łatwy, to bardzo szybko robię postępy. W jednym z TIR-ów kierowca słucha akurat na żywo relacji z półfinału mistrzostw świata w piłce nożnej. Niemcy ogrywają Brazylię 7:1, a señor conductor nie kryje zadowolenia. Każdy tutaj kibicuje Niemcom, bo Brazylia to ich lokalny rywal.
Noc zastaje mnie w Vilches. To mała miejscowość niedaleko wejścia do parku Altos de Lircay. Chodzę od hotelu do hotelu, ale wszystkie ceny są dla mnie za wysokie. Koło 23 trafiam przypadkiem na posterunek policji.
– Buenas noches, są tu jakieś tanie hospedajes? – pytam, bo na tyle pozwala już mój zasób słów poznanych dzisiaj w czasie stopowania.
Policjanci naradzają się.
– Si – odpowiada w końcu jeden z nich. – Chodź z nami – pokazuje gestem.
Wychodzimy z komisariatu, a policjant pokazuje mi, żebym wsiadał na pakę do suki. Po 5 minutach jazdy zatrzymujemy się pod drzwiami hospedaje, w którym byłem już wcześniej i było dla mnie za drogo. W dodatku teraz gospodarze już zapewne śpią.
Mimo to policjant dzwoni domofonem. Do skutku.
– Słucham? – po którejś próbie słychać zaspany głos właściciela.
– Policja, otwierać!
– Policja? – głos nagle się rozbudza. – Ale o co chodzi? – dodaje z niepokojem.
– Si, policja, proszę natychmiast otworzyć!
Dwie minuty później w drzwiach pojawia się wyrwany ze snu i wystraszony mężczyzna w szlafroku.
– Coś się stało? – pyta.
– Tak. Mamy tu podróżnika z Polski, szuka taniego noclegu, ma pan mu pomóc, jasne?
– Eee… oczywiście – odpowiada zmieszany właściciel.
– Ale ma być tanio, rozumiemy się? – upewniają się jeszcze policjanci przed odjazdem.
I faktycznie, cena którą tym razem podaje właściciel jest dużo niższa od poprzedniej. Dziękuję policjantom, a jego przepraszam za to, że musiał się przeze mnie najeść strachu. No ale trzeba przyznać, że policja w Chile potrafi pomóc w potrzebie.
Rano jadę do parku. Lokalny autobus wysadza mnie kilka kilometrów przed wejściem, a kierowca tłumaczy, że dalej jest już za dużo śniegu. To dziwne, bo tutaj śniegu nie ma wcale. No ale z drugiej strony lipiec to w Chile środek zimy. No cóż, zobaczymy.
Idę więc dalej piechotą i faktycznie z każdym kilometrem śniegu jest coraz więcej. Gdy dochodzę do wejścia, puchu jest już ze 30 cm.
– Zamknięte – mówi bez ogródek strażnik, gdy się zbliżam.
– A o której będzie otwarte? – pytam.
– Nie będzie. Park jest zamknięty z powodu dużej ilości śniegu, przykro mi. Może za parę tygodni.
Nie poddaję się jednak tak łatwo i próbuję iść na własną rękę. Jeśli stwierdzę, że śniegu jest za dużo, to zawrócę.
Pół godziny marszu później i zaledwie kilometr w głąb parku śnieg sięga mi już do uda. Pies, który się do mnie dołączył najwyraźniej bawi się świetnie walcząc z zapadającym się śniegiem, ale ja jestem cały przemoczony i szybko się męczę. A w planach miałem dwudniowy trekking wokół parku z noclegiem w namiocie. W dodatku nie mam nawet ciepłej kurtki, bo tę przywiezie mi dopiero Hania – po trekkingu w Nepalu odesłałem ją do domu, bo w Azji południowo-wschodniej i w Australii niespecjalnie by się przydała (kurtka, nie Hania).
Zawracam więc i po swoich śladach wracam w okolice wejścia do parku, a potem jadę stopem do miasta Talca. Tam w ostatniej chwili udaje mi się znaleźć nocleg na couchsurfingu. Z hostem Jorge, który z zawodu jest rzeźbiarzem w czekoladzie, umawiam się za dwie godziny bo on właśnie… robi sobie tatuaż. Wieczorem mi go pokazuje. Jest bardzo duży, połączony z tymi zrobionymi wcześniej zajmuje całe plecy, barki i ramiona. A że Jorge mieszka z rodzicami, a jego rodzice nie byliby zachwyceni takim pomysłem, to musi się z tatuażem kryć. Od kiedy więc zrobił sobie pierwszy tatuaż rok temu, chodzi po domu zawsze w długim rękawie!
Następnego dnia Jorge nie czuje się dobrze, więc w mieście spotykam się z innym Chilijczykiem z couchsurfingu – Diego. Liczę, że pomoże mi z karkołomnym zadaniem, jakim jest znalezienie butów w moim rozmiarze oraz mapy Ameryki Południowej. Obie misje kończą się niepowodzeniem – ludzie w Ameryce są mniejsi od Europejczyków, więc nie udaje mi się znaleźć ani jednych butów w rozmiarze 46. Map też najwyraźniej nie produkują, udało mi się jedynie w informacji turystycznej dostać niewielką ulotkę z mapką Chile.
Wieczorem mama Jorge przygotowuje na kolację churros (podłużne ciastka pieczone na głębokim tłuszczu), a w gości wpadają też katalońscy koledzy Jorge – Iniaqui i Fran, którzy przyjechali do Chile na wymianę studencką.
Nazajutrz kieruję się z powrotem do Santiago, bo wieczorem przylatuje już Hania. Jest chłodno, ale słonecznie, a łapanie stopa idzie łatwo. Jadę kilkoma pojazdami, czując jak z każdą minutą moja znajomość hiszpańskiego się poprawia.
Ostatni samochód gaśnie co 20 minut, zatrzymując się na środku drogi. A nie jest to byle jaka droga, tylko główna trasa obu Ameryk, biegnąca z Alaski aż do Patagonii słynna Panamericana. Za którymś razem gaśnie na moście, tak że praktycznie nie da się nas wyprzedzić i odpala dopiero po 10 minutach. Będzie co wnukom opowiadać, nie każdy ma w życiu okazję zablokować Panamericanę
W końcu udaje nam się dotoczyć do przedmieść Santiago, potem radzę już sobie miejskim autobusem. W centrum miasta po długich poszukiwaniach udaje mi się znaleźć buty, ale w sprawie mapy poddaję się. A wieczorem jadę na lotnisko odebrać Hanię.
– Hania! – wykrzykuję z oddali, gdy zauważam jej czerwony plecak na końcu korytarza.
Rzucamy się sobie w ramiona, a po prawie roku nie bardzo wiadomo, od czego zacząć opowiadanie. Na szczęście teraz będziemy mieli na to dużo czasu
Z lotniska jedziemy do miasta autobusem i znajdujemy mieszkanie Sergio, naszego couchsurfingowego gospodarza. We dwoje wszystko idzie dużo sprawniej, przede wszystkim dlatego, że Hania mówi płynnie po hiszpańsku. Mi pozostaje słuchać i chłonąć nowe słowa.
Sergio okazuje się być młodym przedsiębiorcą, który namawia nas przez jakiś czas na robienie z nim biznesu w Chile. Ma niewielkie mieszkanie, z pięknym widokiem na całe miasto. Na kolację jemy pierogi i barszcz z proszku, które Hania przywiozła dla mnie z Polski – wymarzony prezent po 11 miesiącach poza poza krajem!
Następnego dnia zwiedzamy Santiago. Architektura nas nie zachwyca, ale miasto zyskuje dużo dzięki położeniu między górami.
Wieczorem spotykamy się z Grześkiem, który przyleciał dzień wcześniej z Indonezji. Okazuje się, że ukradziono mu kurtkę i próbuje właśnie kupić nową.
– Sorry, że to mówię – zaczynam – ale to idealnie się składa!
– Jak to? – Grzesiek wciąż wydaje się być niepocieszony.
– Otóż Hania przywiozła mi właśnie kurtkę z Polski. Ja za to mam przy sobie kurtkę, którą woziłem ze sobą wcześniej. Co razem daje dwie kurtki i właśnie zastanawiałem się jak odesłać jedną z nich do domu. To co, bierzesz? Oddasz mi w Polsce.
Przekazuję Grześkowi kurtkę, wypijamy razem kilka chilijskich cervezas (piw) i życzymy sobie wzajemnie powodzenia w dalszej podróży. On już jutro rusza w stronę Boliwii, żeby tam dołączyć do Marty i Kuby, nam tak bardzo się nie spieszy i następnego dnia jedziemy stopem do pobliskiego Valparaiso.
W kraju zapanował terror – przez lata dyktatury kilkadziesiąt tysięcy ludzi zostało internowanych, wiele z nich torturowano, a co najmniej 3000 zamordowano. Z drugiej jednak strony rządy junty przywróciły wolną gospodarkę (w miejsce lansowanej przez Allende gospodarki socjalistycznej) i wprowadziły Chile na ścieżkę dynamicznego rozwoju ekonomicznego.
Ostatni dzień w tym historycznym Valparaiso zaczynamy od żurku, który Hania przywiozła z Polski oraz empanad. Empanady to takie pieczone pierogo-rogaliki, będące specjalnością kuchni chilijskiej.
– Eeeempanadas! – krzyczą panie na ulicach Chile. – Coooon pollo, carne y verduras! – Z kurczakiem, mięsem i warzywami!
Z czego łatwo wywnioskować można jedną prostą zasadę – kurczak to w Ameryce nie jest mięso Żegnamy się z Javierą oraz Luisem i łapiemy autobus za miasto. Dziś chcemy przejechać Chile wszerz (zaledwie 180 km), a potem przekroczyć ośnieżone pasmo Andów. Za Andami czeka na nas Argentyna…
Katarzyna
Zazdroszczę takich podróży. Masz dość lekki język, bardzo fajnie się Ciebie czyta
Maciek
Dzięki Język sam się robi lekki, gdy wokół jest tyle ciekawych rzeczy do opisania
Katia
Niesamowita fotorelacja, ale Wam zazdroszcze;)
Weronika
Piękne zdjęcia, barwny opis. Świetne.