Podróż 1 - Dookoła świata Birma
Jak nie drzwiami to oknem
Po krótkiej i nie do końca legalnej wizycie w Birmie, znów jesteśmy w Indiach. Z bólem stwierdzamy, że na dostanie się do Birmy nadzieja jest nikła, a na dalsze próby nie mamy już czasu ani pieniędzy. Spędziliśmy w różnych środkach transportu całe osiem dni i wydaliśmy więcej, niż kosztowałby nas samolot do birmańskiego Rangunu. Wracamy więc z podkulonymi ogonami do Imphalu i znajdujemy tani lot z pobliskiego Guwahati przez Kalkutę do Bangkoku. Udaje nam się nawet stargować na biletach po 100 zł od osoby. Pierwszy raz zdarzyło mi się targować o cenę biletów lotniczych Na kolację jemy gołębie (takie ptaki, nie mylić z gołąbkami), a rano wsiadamy w autobus, który po 24 godzinach przywozi nas do Guwahati. Mamy jeszcze trochę czasu przed lotem, więc odwiedzamy wyspę z hinduistyczną świątynią na rzece Brahmaputrze i próbujemy świeżego mleka kokosowego prosto z kokosa. Zastanawiamy się też, co ze sobą zrobić, gdy wylądujemy już w Bangkoku. Będziemy mieli tydzień zanim przyleci z Polski trójka znajomych, która ma do nas dołączyć – Marta, Janek i Grzesiek. Myślimy początkowo o Kambodży lub Laosie, ale gdzieś wyczytujemy, że miesiąc wcześniej otwarte zostało lądowe przejście graniczne między Tajlandią a Birmą. Nauczeni doświadczeniem, traktujemy takie informacje z dystansem, w dodatku w żadnym oficjalnym źródle nie udaje nam się dowiedzieć nic pewnego. No cóż, wciąż mamy w paszportach niewykorzystane wizy do Birmy, więc postanawiamy spróbować.
Wsiadamy do samolotu i jakoś bez większego żalu opuszczamy Indie. Ten kraj, a szczególnie jego mieszańcy nie zrobili na nas najlepszego wrażenia. Hindusi nie dbają o swoje otoczenie, swoje miasta, swoje domy. Śmiecą, sikają gdzie popadnie, przepychają się jak bydło, nie szanują siebie ani innych. Gdy tylko wjeżdża się do Indii Północno-Wschodnich, które mają pewną autonomię i gdzie nie mieszkają Hindusi, a różne inne plemiona i narodowości, natychmiast widać różnicę. I ta część Indii jako jedyna wydała nam się piękna i przyjazna. Choć z drugiej strony, Indie to siódmy największy kraj świata i drugi (a wkrótce pewnie pierwszy) pod względem liczby ludności, więc przez dwa tygodnie zobaczyliśmy zapewne jakiś marny skrawek całego państwa i nie możemy z tego wyciągać zbyt daleko idących wniosków.
Po dwóch godzinach lotu lądujemy w Bangkoku i przechodzimy kontrolę graniczną. Jest już późno, więc znajdujemy sobie odpowiednio wygodne miejsce na lotnisku i rozkładamy karimaty oraz śpiwory. Rano, gdy wychodzimy z terminala, doznajemy szoku. Nikt nas nie chce przejechać, nikt na nas nie trąbi, w zasięgu wzroku nikt nie sika, na drogach leży asfalt, nie ma krów, ani nawet wysypiska śmieci. Zastanawiają nas tylko opinie, które słyszeliśmy o Bangkoku wcześniej – że to miasto syfu, brudu i smrodu. Że można je kochać lub nienawidzić za wszechobecny chaos i bałagan. I że przekrzykujący się kupcy i taksówkarze nie dają turystom chwili wytchnienia. Może gdy przylatuje się z Polski, ma się trochę inny punkt widzenia? Może my staliśmy się już na takie rzeczy niewrażliwi? Bo po Iranie, Nepalu, a szczególnie Indiach, czujemy się tu jak w Europie.
W Bangkoku odwiedzamy Chinatown i weekendowy bazar (akurat jest weekend), zdążamy zakochać się w tajskim jedzeniu, a wieczorem wsiadamy w nocny, nadspodziewanie wygodny autobus w stronę granicy birmańskiej.
Nad ranem dojeżdżamy do Mae Sot, stamtąd mamy już tylko godzinę piechotą do przejścia granicznego. Po drodze jemy jeszcze na śniadanie przepyszną i bardzo popularną w Tajlandii sałatkę z papai i koło 8:00 docieramy wreszcie do granicy. Tętno wzrasta, ale przed celnikami udajemy, że jesteśmy pewni swego. Pieczątkę wyjazdową z Tajlandii dostajemy bez problemu. Następnie przejść musimy przez Most Przyjaźni Tajsko-Mijanmarskiej nad graniczną rzeką Moei. Po środku mostu, ku naszemu zaskoczeniu, samochody zamieniają się jezdniami. Okazuje się, że w Birmie obowiązuje ruch prawostronny – inaczej niż w we wszystkich pozostałych byłych koloniach brytyjskich w regionie – od Pakistanu, aż po Nową Zelandię. Skąd więc ta różnica? Otóż do 1970 roku w Birmie faktycznie poruszano się lewą stroną. Wtedy to, ówcześnie panujący generał Ne Win, usłyszał od swojego astrologa, że powinien zmienić ruch na prawostronny. A że władcą był oświeconym i postępowym, dobrze wiedział, że z wróżbami nie ma żartów. Długo się nie zastanawiając, 7 grudnia zarządził w całym kraju zmianę ruchu z lewostronnego na prawostronny. Dzisiaj wciąż wszystkie samochody poruszają się w Birmie po prawej stronie, jednocześnie kierownice mając po stronie… również prawej. Większość aut albo pochodzi jeszcze sprzed zmiany, albo została sprowadzona z Indii, Japonii czy Tajlandii, gdzie obowiązuje ruch lewostronny. Pomyślałby Europejczyk, że takie rozwiązanie może stwarzać pewne trudności oraz zagrożenie, szczególnie przy wyprzedzaniu. Otóż myliłby się takowy Europejczyk, jednocześnie mało kreatywnym będąc. Wystarczy, żeby w każdym pojeździe jechał dodatkowy członek załogi – pilot, który, wychylając się przez lewe drzwi, informuje kierowcę, kiedy może wyprzedzać. I właśnie takie rozwiązanie jest do dziś szeroko stosowane w birmańskich autobusach
Warto dodać, że generał Ne Win, jako władca nowoczesny, miał wiele innych reformatorskich pomysłów. W 1987 uznał na przykład, że dla zapewnienia korzystnego wpływu gwiazd na gospodarkę kraju, należy wprowadzić banknoty, których nominały są jednocześnie podzielne i sumują się do szczęśliwej liczby dziewięć. Do obiegu weszły zatem banknoty o nominałach 45 kyatów oraz 90 kyatów, a te niepodzielne przez dziewięć straciły swoją ważność. Ci, którzy całe swoje życiowe oszczędności trzymali w banknotach 100-kyatowych i których majątki w jednej chwili przepadły, delikatnie mówiąc, nie byli zachwyceni.
Podążając za autami, także i my przechodzimy na prawą stronę mostu i zbliżamy się do birmańskich służb celnych. Natychmiast zaproszeni zostajemy do środka do biura, przynoszą nam krzesła i bardzo przepraszają, że musimy wypełniać jakieś druczki, których na początku nie mogą znaleźć. Nie mniej podekscytowani niż my odpalają na jednym z komputerów kamerkę internetową, robią każdemu zdjęcie, przez jakiś czas wypytują jeszcze o dalsze plany, aż w końcu oddają nam paszporty, a najważniejszy z nich uściska nam ręce i wypowiada upragnione „welcome to Myanmar”. Wchodzimy do Birmy!
Nie da się ukryć, że przejście w Mae Sot zostało otwarte dla obcokrajowców niedawno. Służby graniczne jeszcze nie do końca wiedzą, jak się z nami obchodzić, a ekscytacji radości ze spotkania z białymi nie potrafią ukryć. W ogóle Birma (a właściwie Związek Mijanmy, jak oficjalnie po polsku nazywa się ten kraj) zmienia się ostatnio bardzo szybko, choć do normalności sporo jeszcze brakuje. W 1962 roku, 14 lat po wyzwoleniu się spod Brytyjczyków i uzyskaniu niepodległości, wspomniany już miłośnik numerologii, generał Ne Win objął władzę po puczu wojskowym i rozpoczął budowanie „birmańskiej drogi do socjalizmu”. Jak to z socjalizmem zazwyczaj bywa, kraj szybko popadł w izolację i zapaść gospodarczą, a wojskowi utrzymywali się przy władzy dzięki represjom, terrorowi i przemocy. W krwawo stłumionych protestach w 1988, których liderką i symbolem stała się Aung San Suu Kyi, córka bohatera narodowego z czasów II Wojny Światowej, generała Aung San, zginęło kilka tysięcy Birmańczyków. W 1990 roku junta zgodziła się wreszcie na przeprowadzenie wolnych wyborów, ale wynik głosowania, który dał 80% miejsc w parlamencie Aung San Suu Kyi i jej partii, Narodowej Lidze na rzecz Demokracji, nie przypadł rządzącym najwyraźniej do gustu. Co zrobić, gdy rządowi nie podoba się wynik wyborów? Wystarczy ich nie uznać, a większość opozycji, z Aung San Suu Kyi, która w 1991 roku otrzymała za swoja walkę o demokrację Pokojową Nagrodę Nobla, na czele, umieścić w więzieniach. Dwie dekady później, po kolejnych krwawo stłumionych protestach w 2007 i cyklonie Nargis, który spowodował śmierć 200.000 ludzi w 2008 roku, junta zaczęła tracić władzę. Najpierw w 2010 roku w sfałszowanych wyborach wybrano wspierany przez juntę, ale jednak już cywilny, rząd, następnie wypuszczono z więzień wielu więźniów politycznych, w tym po 20 latach z domowego aresztu uwolniono Aung San Suu Kyi, aż w końcu w 2012 roku przeprowadzono wolne uzupełniające wybory do parlamentu, w których na 45 uzupełnianych miejsc 43 przypadły partii Aung San Suu Kyi, w tym jedno jej samej. Birmy wciąż krajem wolnym i demokratycznym nazwać nie można, ale po ostatnich przemianach jest na dobrej do tego drodze.
W przygranicznej miejscowości Myawaddy, której jesteśmy, nie ma nic ciekawego, naszym celem od razu jest największe miasto kraju – Rangun. Okazuje się jednak, ze jedyna droga pozwalająca na opuszczenie Myawaddy jest jednokierunkowa. Kierunek ów zmienia się codziennie – w parzyste dni przejechać można w stronę do Myawaddy, w nieparzyste od Myawaddy. Akurat dzisiaj wypada dzień, kiedy droga czynna jest w przeciwnym kierunku niż nam pasuje, więc zmuszeni jesteśmy na jakikolwiek transport zaczekać do jutra. Znalezienie noclegu w Birmie, jak się przekonujemy, nie jest wcale takie łatwe. Przyjąć nas mogą tylko hotele, które mają specjalne pozwolenie Ministerstwa Hoteli i Turystyki Birmy. Spowodowane to jest tym, że, cytując pana ministra, „obcokrajowy mają inną kulturę spania i jedzenie niż Birmańczycy i mogliby swoim zachowaniem Birmańczyków urazić”. No cóż, znajdujemy w końcu hotel, który odpowiednie pozwolenie posiada, płacimy pewnie kilkakrotnie więcej niż płacilibyśmy w hotelu dla Birmańczyków, ale przynajmniej żadnego z nich naszą „kulturą spania” nie urazimy…
Janek
Ładowanie strony trwa bardzo długo…
Maciek
Dzięki za uwagę Janek, postaram się coś z tym zrobić