Podróż 1 - Dookoła świata Australia
Własny dom
20 lutego, gdy wracamy z pracy, faceta i facetki już nie ma. Spakowali swoje ostatnie rzeczy, zostawili klucze w umówionym miejscu i, biorąc większość mebli, wyprowadzili się. Dom przy Belmore Street został zupełnie pusty. I choć fajnie żyć na swoim, to jak rozwiązać problem braku umeblowania, jeśli nie chcemy na nie wydać majątku?
Otóż raz na kwartał każde osiedle w Sydney ma dzień odbierania odpadów wielkogabarytowych. Mieszkańcy wystawiają wtedy przed dom rzeczy, których nie potrzebują, a następnego ranka przejeżdżają ciężarówki, które za darmo takie śmieci zabierają. Mamy szczęście i taka akcja wypada akurat tydzień przed wyprowadzeniem się naszych gospodarzy. Dogadujemy się z nimi (z Shanem, facetce oczywiście to nie pasuje), że zrobimy sobie kącik w ogrodzie, do którego zniesiemy trochę gratów i przechowamy do ich wyprowadzki.
Wieczorem w dzień akcji, gdy już wszystkie niepotrzebne meble są wystawione, na osiedle wychodzimy my. Przez następnych parę godzin przeczesujemy uliczki Parramatty w poszukiwaniu interesujących nas mebli i co chwilę wypatrujemy jakieś perełki. Po 1:00 w nocy przynosimy ostatni element i padamy wyczerpani. Choć staraliśmy się szukać jak najbliżej, to niektóre ciężkie meble trzeba było przenieść nawet o kilka ulic. Przed spaniem robimy jeszcze krótkie podsumowanie tego, co mamy: 8 krzeseł, 2 fotele biurowe, 1 kanapę, 3 biurka, 3 komody, 1 szafę, 3 (nowe!) materace, 1 mały stolik do salonu, 3 obrazy, 1 zestaw mebli ogrodowych, 1 tablicę, która zastąpi nam telewizor, pudło kubków, filiżanek i kieliszków, kilka garnków i patelni.
Żeby wynająć Davidowi pokój, udajemy się do znanego nam już oddziału Australijskiego Urzędu Podatkowego, gdzie chcemy dowiedzieć się, jak zrobić to legalnie. Urzędnik wita nas serdecznie, a gdy słyszy nasze pytanie, ponownie obraca identyfikator i mówi z rozbrajającą szczerością
– Nie no chłopaki, co wy gadacie, idźcie do domu, bierzcie kasę do ręki i nie zawracajcie sobie głowy jakimiś umowami. Jeśli chcecie mieć pewność, że was nie oszuka, to róbcie raz w miesiącu integracyjnego grilla i postawcie mu czasem piwo, to was będzie kochał i będzie płacił regularnie – tłumaczy. – No już, idźcie, i pamiętajcie, że lubię pszeniczne! – dodaje, po czym obraca identyfikator na dobrą stronę.
Oprócz znalezienia współlokatora, podpisujemy też umowy na dostawę wody, prądu, gazu oraz, co najważniejsze, internetu. I gdy wydaje się, że wszystko jest już załatwione i możemy spokojnie mieszkać we własnym domu, pęka rura. Kontaktujemy się z właścicielem, który daje nam namiary na hydraulika. Konieczna jest wymiana dwóch części, a hydraulik kasuje za to $400, które płacimy z własnej kieszeni, aby następnie odzyskać je od właściciela. Problemy zaczynają się, gdy wysyłamy właścicielowi rachunek, a on stwierdza, że za naprawę nie zapłaci. Mówi, że mamy bardzo niski czynsz właśnie ze względu na to, że dom jest stary, ale w związku z tym ponosimy ryzyko, że coś się może zepsuć. Po kilkudniowej wymianie maili, jesteśmy przekonani, że mamy rację i że prawo Nowej Południowej Walii wyraźnie stanowi, że to właściciel jest odpowiedzialny za naprawę takiej awarii. Żądamy więc wpłaty $400 na nasze konto w terminie 14 dni i grozimy, że w przeciwnym wypadku będziemy musieli skierować sprawę do sądu.
Po dwóch tygodniach pieniądze nie docierają, więc składamy pozew. Tutaj jest to dużo prostsze niż w Polsce – wystarczy wypełnić internetowy formularz na stronie sądu i zapłacić $38. W ciągu kilku minut zarówno pozywający, jak i pozwany otrzymują na maila automatyczną odpowiedź z datą i godziną rozprawy. W naszym wypadku została wyznaczona na za trzy tygodnie. Jednak już godzinę po złożeniu pozwu, dostajemy wiadomość od właściciela domu. Pisze, że zaraz wpłaci pieniądze na nasze konto i prosi o wycofanie pozwu, gdy tylko je otrzymamy. Wahamy się jeszcze chwilę, ale nic więcej już nie ugramy, więc zgadzamy się.
To już druga, po tym jak nie dostaliśmy zapłaty za malowanie domu, próba oszukania nas w Australii. Trochę inaczej wyobrażaliśmy sobie ten kraj przed przyjazdem. A to jeszcze nie koniec. Pewnego dnia w bezkresnych otchłaniach naszego ogrodu znajdujemy rower. Grzesiek bierze go na stację benzynową, pompuje koła, czyści i przywraca do używalności. W końcu może po raz pierwszy pojechać na stację metra, do której normalnie piechotą idziemy jakieś 25 minut. Zostawia rower przed wejściem, a gdy wraca wieczorem, ten… jest całkiem zdemolowany. Ktoś musiał nieźle się nad nim znęcać, bo pojazd nie nadaje się już do użytku.
Niezrażony tym Grzesiek stwierdza, że musiał zostawić go w nieodpowiednim miejscu i nieodpowiednim czasie. Parę tygodni później kupuje sobie na gumtree nowy rower. Oraz zapięcie, tak na wszelki wypadek. Kilka dni bez problemu jeździ i wraca ze stacji, aż pod koniec tygodnia, gdy przyjeżdża pociągiem z pracy… roweru nie ma! Został ukradziony, a nasze wyobrażenie o Australii jako kraju bez przestępczości przepada bezpowrotnie…