Podróż 1 - Dookoła świata Australia
Pożegnanie z Australią
Z Barrym i Jenni jadę już od czterech dni. Dziś nie minęliśmy jeszcze żadnego samochodu, więc odmiany od monotonii jazdy wypatrujemy poza drogą. Nagle kilkaset metrów od jezdni zauważamy pozostałości po jakimś obozowisku. Bardzo stare pozostałości. Barry zatrzymuje samochód i idziemy zbadać teren. Spędzamy dobrą godzinę chodząc w kółko i odnajdując kolejne porzucone przedmioty. Są więc resztki tego, co kiedyś było samochodem, ale prawie w całości zostało pożarte przez rdzę. Jest kilkadziesiąt sporej wielkości beczek, które też swoje lata już mają, ale czas potraktował je trochę łagodniej. Odnajdujemy również kilka puszek po konserwach i parę innych drobnych przedmiotów, które nie wiemy do czego mogły służyć. Powstaje coraz więcej pytań, ale pojawiają się i pierwsze odpowiedzi.
Czujemy się jak prawdziwi odkrywcy. To niesamowite, że jesteśmy zaledwie kilkaset metrów od drogi, którą codziennie przejeżdża przynajmniej kilka samochodów, a obozowisko niszczeje tu nieniepokojone od kilkudziesięciu lat. Mamy do czynienia z historią, która nie jest podana nam na tacy na muzealnej wystawie opisanej tabliczkami, ale z historią, którą musimy sami odkrywać i odgadywać.
Zatem łącząc w całość wszystko, co do tej pory znaleźliśmy, powoli odpowiadamy sobie na podstawowe pytania. Z napisów na beczkach (nazwy miast w USA) wnioskujemy, że obozowali tu Amerykanie. Z konserw wyczytujemy natomiast daty – końcówka drugiej wojny światowej. Dochodzimy więc do wniosku, że obozowali tu amerykańscy żołnierze.
W beczkach odnajdujemy resztki asfaltu. A więc Amerykanie coś tutaj budowali. Tylko co? Robimy szybką inspekcję. Droga od kilkudziesięciu kilometrów jest asfaltowa. Wcześniej przez ponad tysiąc kilometrów była piaszczysta. Zatem budowali drogę? Ale po co Amerykanie mieliby tu ją budować? Wracamy bliżej auta i przyglądamy się asfaltowi. Okazuje się, że jezdnia w tym miejscu jest znacznie szersza i starsza niż kilka kilometrów wcześniej i później.– A więc lotnisko! – wykrzykuje Barry. – Amerykanie budowali tutaj wojskowe lotnisko do walk z Japończykami! A dziś to lotnisko jest fragmentem biegnącej tędy drogi, którą dobudowano później! Choć pewności co do trafności naszych przypuszczeń mieć nie mogę, to teza Barry’ego wydaje się bardzo prawdopodobna. Tak czy inaczej, spędzamy bardzo ciekawe i pouczające godziny penetrując stare obozowisko i próbując domyślić się, jaka historia za nim stoi. W końcu czas jednak ruszać dalej.
Podczas dalszej jazdy, tak samo jak przez ostatnie kilka dni, spotykamy wiele martwych orłów.
– Samochody potrącają tutaj różną zwierzynę – tłumaczy Barry – a to łakomy kąsek dla orłów australijskich, które żerują później na padlinie. Więc lądują na drodze nieświadome zagrożenia, a gdy nadjeżdża samochód, te wielkie ptaki nie są w stanie tak szybko wzbić się w powietrze i giną pod kołami.
Zważywszy na małą ilość samochodów, które mijamy (może 20 przez ostatnich kilka dni) i dużą ilość potrąconych zwierząt, wszyscy kierowy muszą za każdym przejazdem potrącać po kilka sztuk. Nic dziwnego – nam też wiele razy wyskakiwały nagle przed maskę kangury albo emu, ale zawsze jakimś cudem udawało się w ostatniej chwili zahamować. Inni najwyraźniej nie mają takiego refleksu… albo po prostu jadą kilkudziesięciotonowym road trainem, którego droga hamowania to ponad 200 metrów.
Przy jednym z orłów zatrzymujemy się na chwilę. Barry przez jakiś czas zarabiał na życie polowaniem, więc na dzikich zwierzętach zna się bardzo dobrze. Na przykładzie martwego osobnika pokazuje i opowiada jakie to wspaniałe ptaki. Pokazuje jak zginają się jego skrzydła, potem podnosimy go, żebym mógł zobaczyć jaki jest ciężki (bardzo ciężki!). Przenosimy ciało kawałek od drogi i tam zostawiamy – zajmą się nim zapewne dingo.
No właśnie, dingo. Polska nazwa „psy dingo” jest trochę myląca, bo zwierzętom tym daleko do naszych domowych psów. Potrafią polować, mogą być niebezpieczne dla ludzi, ale przede wszystkim dla zwierząt hodowlanych. Nie są natywne dla Australii, przybyły tutaj prawdopodobnie kilka tysięcy lat temu.Jak bardzo dingo są tu niemile widziane przekonuję się, gdy przy drodze trafiamy na tablicę z napisem: „Te kundle mordujące owce niszczą przemysł wełniany”. A pod tablicą za tylne łapy powieszone są dwa zastrzelone psy dingo.
W ramach walki z dingo w Australii wybudowano też najdłuższy na świecie płot. Ciągnąc się na długości 5400 km odgradza południowo-wschodni kawałek kraju od reszty kontynentu, chroniąc znajdujące się tam hodowle owiec przed atakami. Tego dnia przejeżdżamy przez jedną z bram w płocie, które zrobiono, żeby przez płot mogły przechodzić publiczne drogi. Przez całą szerokość bram zamiast drutu robi się kratki w ziemi, przez które samochody bez problemu przejeżdżają, ale już dingo (i inne zwierzęta) nie potrafią przejść. Piątego dnia wspólnej podróży planujemy dotrzeć do Cunnamulla, gdzie brat Barry’ego ma pub. Jednak tym razem Barry nie do końca przemyślał trasę.– Nie starczy nam paliwa – stwierdza w pewnym momencie lekko poddenerwowany.
Szybkie obliczenia i – faktycznie – nie mamy wystarczająco dużo paliwa, żeby dojechać do Thargomindah, gdzie jest najbliższa stacja benzynowa (129 km od nas), ani żeby wrócić do Quilipie, gdzie była ostatnia (68 km za nami). Nie pozostaje nam więc nic innego jak jechać przed siebie. Po drodze do Thargomindah jest jeszcze Toompine – miasteczko bez stacji, w którym spróbujemy coś wymyślić.
Gdzie idzie się w outbackowym miasteczku, gdy ma się problem? Do pubu naturalnie. Dla Barry’ego to oczywiste, więc bez wahania zajeżdża właśnie pod pub. Bez pośpiechu wchodzimy, kupujemy piwo i siadamy przy barze. Rozmowa sama się zaczyna układać. Taki wiecie – small talk. Barry jest w tym dobry. Trochę polityki, trochę o pogodzie, w końcu ktoś pyta skąd jesteśmy i co tu robimy. Barry tłumaczy, że jedziemy do Cunnamulla, ale on musiał napić się piwa, bo przy piwie łatwiej wymyśli, co teraz zrobić. Dlaczego musi wymyślić? Bo kończy nam się paliwo.
Tyle wystarcza. W pubie natychmiast robi się poruszenie. Kilka telefonów i zaraz znajduje się się ktoś, kto ma pełny bak paliwa. Rurka, podciśnienie i zaraz paliwo jest w naszym baku. „No worries mate! W outbacku trzeba sobie pomagać, żeby przeżyć!” – słyszę nie pierwszy raz.
A więc możemy jechać dalej. Do Cunnamulla już tylko jakieś pięć godzin. Mijamy jeszcze kilka samochodów, a Barry pozdrawia każdego kierowcę gestem. Tutaj w outbacku minięcie się dwóch samochodów to duże wydarzenie i zawsze, bez wyjątku, pozdrawia się nadjeżdżającego z przeciwka dłonią, lub co najmniej unosząc palec wskazujący z kierownicy (tzw. phatic finger). Bardzo przyjemny zwyczaj.
Wieczorem dojeżdżamy do Cunnamulla. Brat Barry’ego stawia wszystkim steki i piwo, a na noc dostaję własny pokój z prysznicem – od dawna nie miałem okazji się wykąpać i wciąż oblepiony jestem pustynnym pyłem z czasu, gdy jechałem ma pace u Barry’ego i Jenni.
Rano, po sześciu wspólnie spędzonych dniach, nachodzi czas pożegnania. Z tego miejsca nie ma już dla mnie sensu jechać w kierunku Gold Coast, powinienem kierować się prosto na Sydney. Barry i Jenni próbują mnie jeszcze przekonać, żebym jechał z nimi, ale za cztery dni mam już lot i wolałbym się na niego nie spóźnić. Tak czy inaczej, to był najdłuższy stop w moim życiu – sześć dni wspólnej jazdy i ponad 2 tys. przejechanych kilometrów. No i chyba przekonałem Barry’ego i Jenni, że autostopowicze nie są wcale tacy źli
Jestem już blisko wybrzeża (800 km), więc łapanie stopa idzie łatwo. Najpierw zabierają mnie ojciec z córką przewożący na dwa samochody dobytek córki, która się przeprowadza. Potem dwaj mężczyźni, którzy jadą już prosto do Sydney, ale po drodze zatrzymują się na nocleg. Dla mnie też wynajmują pokój (właściwie to dwupokojowy apartament!) i zabierają mnie na kolację. Mówią, żebym się nie przejmował – płaci firma. No to się nie przejmuję, a chińskie jedzenie, na które idziemy jest bardzo dobre
Rano wyjeżdżamy wcześnie i po kilku godzinach jesteśmy w Windsor pod Sydney. Tam oddzielam się i łapię ostatniego stopa do sekty. Udało mi się przestopować outback szybciej niż zakładałem, więc do lotu mam jeszcze trzy dni. Dwa z nich spędzam właśnie w sekcie, trzeciego jadę z Kubą, którego poznaliśmy na początku pobytu w Sydney na… sandboarding!
Sandboarding to, jak sama nazwa wskazuje, jazda na desce po piasku. Dokładniej po piaskowych wydmach koło Newcastle, 160 km na północ od Sydney.
– Ustawiacie deskę na krawędzi wydmy, siadacie okrakiem i ruszacie – tłumaczy nam pan wypożyczający deski.– Ale jak to? A na stojąco nie można?
– Nie, to bardzo niebezpieczne!
No tak, zdążyliśmy się już przyzwyczaić, że dla Australijczyków wszystko jest bardzo niebezpieczne. Na szczęście pan ostatecznie zgada się, żebyśmy na własne ryzyko zjeżdżali na stojąco, ale trochę z boku wydmy, żeby inni nie brali z nas przykładu.
Jeździ się dość ciężko. Łatwo jest wprawdzie jechać na wprost, tym bardziej, że na piasku deska rozpędza się dużo mniej niż na śniegu, ale skręcać się nie nauczyliśmy. Deski nie mają żadnych wiązań, w które można by się wpiąć, więc kontrola nad torem jazdy jest niestety niewielka.
Po paru godzinach jesteśmy już zmęczeni, a piasek mamy dosłownie wszędzie, więc wracamy do Sydney. Żegnam się z Kubą i nocuję już na lotnisku, gdzie następnego dnia rano wsiadam do samolotu lecącego do Chile. Po 6 miesiącach i 27 dniach opuszczam Australię – kraj, w którym miałem dobrą pracę i własny dom, gdzie poznałem wspaniałych ludzi i przeżyłem masę przygód i gdzie na pewno jeszcze kiedyś wrócę… Żal rozstawać się z Australią, ale pociesza mnie fakt, że nadchodzi czas na Amerykę Południową!
Natalia
Przerażająco piękna wycieczka, ale to znalezisko tego obozu i Wasza droga dedukcji idealna 😉 Piękny blog, zapisuję w ulubionych.
Dominika
Gratuluje odwagi i determinacji w poznawaniu nowych miejsc. Moim wielkim marzeniem jest podróż do Australii. Teraz zbieram informację dot. tej destynacji. Ten blog jest świetny, posiada dużo cennych informacji. Zapisuje Pana blog w ulubionych
Kasia
Strasznie chciałabym tam pojechać 😀
Kasia
Podoba mi się ta Australia Twoja! Gratuluję
Zacisze
Piękne widoki:) Kiedy byłam nastolatką marzyłam o tym żeby zwiedzać świat autostopem teraz brak mi odwagi…
Krzysztof Grzelczyk
Podziwiam, nigdy nie byłem na innym kontynencie niż europejski, bo głównie podróżuje rowerem, ale kto wie czy się nie zainspiruje i nie pojadę gdzieś dalej ;).
Eulalia
wow ale mega podroż to życzę powodzenia, dużo przygód i czekam na relacje