Podróż 1 - Dookoła świata Australia
Outback
Adelaide, Południowa Australia, 20 czerwca 2014, godzina 22.15. Maciek właśnie przyleciał tu z Sydney – 3 godziny temu oddał klucze do mieszkania i pożegnał się ze współpracownikami, żeby wreszcie, po 6 miesiącach przerwy, móc kontynuować podróż. Ja zrobiłam to nieco wcześniej, i już od miesiąca jechałam autostopem wzdłuż wschodniego wybrzeża Australii, aż do Adelaide.
Spotykamy się przy głównej ulicy miasta. Gdzieś w okolicy mieszka Georgie, którą znaleźliśmy przez Couchsurfing i u której mamy spędzić noc. Na szczęście zdążyła podać nam swój adres (Elizabeth Rd 14/145), zanim rozładował jej się telefon, a ładowarkę zostawiła w pracy. Rozglądamy się więc za bramą z numerem 14, i nieopatrznie zatrzymujemy się na chwilę tuż obok pubu, żeby zerknąć na mapę. Zauważa nas grupka przyjaciół, którzy skoczyli tu po pracy na piątkowe piwko (lub pięć). Zanim się zorientowaliśmy, nasze plecaki leżały już obok ich stolika, a my zostaliśmy zmuszeni do wspólnych toastów. Georgie musiała więc poczekać kolejnych czterdzieści minut, w trakcie których staliśmy się ich nowymi przyjaciółmi (tymi z serii na śmierć i życie). Kiedy wreszcie udało nam się z powrotem założyć plecaki i z trudem odrzucić namowy na jeszcze jedną (ostatnią!) kolejkę, dostaliśmy wskazówki, w którą stronę mamy się teraz kierować.
Więc ruszyliśmy. Ponieważ po miesiącu rozłąki mieliśmy sobie mnóstwo do opowiedzenia, a plany na kolejne tygodnie były bardzo ekscytujące, nie zauważyliśmy nawet, że maszerujemy tak sobie już prawie godzinę. Znaleźliśmy co prawda numer 14, ale pod tym adresem znajdował się dom jednorodzinny, w którym ciężko byłoby zmieścić 145 mieszkań. Rozejrzeliśmy się więc za najbliższą żywą duszą, która mogłaby nam dać jakieś wskazówki na tej zupełnie pustej ulicy. Weszliśmy w tym celu do baru za rogiem, i tym razem, dla bezpieczeństwa, zwróciliśmy się do barmanki, jedynej trzeźwej osoby w lokalu. Pokazaliśmy jej mapę, a ona zlokalizowała szukany przez nas adres w punkcie, który znajdował się jakieś 40 metrów od pubu, w którym wypiliśmy nasze ostatnie piwo, i 4 kilometry od miejsca, w którym znajdowaliśmy się teraz. Zapomnieliśmy o tym, że przecież jesteśmy w Australii, gdzie nie tylko pory roku są odwrotne do naszych, ale i kolejność numerów przy podawaniu adresu – najpierw numer mieszkania, a potem numer bramy.
Nie mielibyśmy nic przeciwko przyjemnemu spacerkowi z powrotem, gdyby nie to, że był już środek nocy. Z kolei do taksówek w Australii się nie wsiada, jeśli jest się uczestnikiem niskobudżetowej wyprawy dookoła świata. Zwłaszcza, jeżeli przez ostatni miesiąc nie wydało się na transport ani centa, zwiedzając pół kraju wielkości Europy. Zrobiliśmy więc to co zwykle – stanęliśmy po lewej stronie ulicy z wyciągniętym kciukiem, łamiąc dwie podstawowe zasady podróżowania autostopem: nie rób tego w środku miasta i nie rób tego w środku nocy. I oczywiście, jak zwykle kiedy coś ma być niemożliwe, nie musieliśmy czekać nawet dziesięciu sekund, bo zatrzymał się już drugi nadjeżdżający samochód. Tym sposobem już po chwili znaleźliśmy się pod bramą Georgie. Która okazała się być osobą tak boską jak jej imię, a na nasze spóźnienie zareagowała machnięciem ręki i typowo australijskim „no worries”. Wypiliśmy herbatę podziwiając widok miasta z jej apartamentu, wymieniliśmy się wspomnieniami z podróży, pożyczyliśmy jej ładowarkę do telefonu, a potem poszliśmy spać, bo już za parę godzin miał się zacząć nowy dzień.
A na ten dzień mieliśmy sporo planów: z południowego wybrzeża Australii, na którym się znajdowaliśmy, ruszyć autostopem w stronę Uluru, świętej skały Aborygenów, znajdującej się w samym sercu Australii – a zatem w samym sercu pustyni, czyli tzw. outbacku. Georgie, jak każda inna osoba, której przedstawialiśmy ten pomysł, najpierw zbladła, potem złapała się za głowę, a na koniec kazała koniecznie zaopatrzyć się w roczny zapas wody pitnej i pod żadnym pozorem nie nawiązywać żadnych kontaktów z Aborygenami, a już na pewno nie wsiadać z nimi do samochodu. Dla nas ten plan był ryzykowny tylko pod jednym względem – mieliśmy na jego realizację bardzo mało czasu, bo już za 5 dni o świcie miałam wsiadać do samolotu z Alice Springs do Sydney, a stamtąd następnego dnia lecieć do Ameryki Południowej. A z autostopem tak to już jest, że nigdy nie wiadomo, czy 2000 km pokona się w dwa dni czy w dwa tygodnie. Sytuacja staje się tym bardziej problematyczna, gdy w okolicy nie ma nic oprócz czerwonego piachu. Jednak nie należymy do tych, których takie wątpliwości powstrzymują przed przygodą, dlatego o świcie z pozytywnym nastawieniem rozpoczęliśmy kolejny etap naszej podróży.
Zaczęło się nadspodziewanie dobrze – okazało się, że autobus, który wywiezie nas z centrum poza granice miasta, ma swój przystanek tuż pod blokiem, w którym mieszka Georgie. W dodatku podjechał dosłownie pod jej drzwi akurat kiedy wysiedliśmy z windy, a ponieważ była to sobota, kursował tylko raz na godzinę. Był to dla nas oczywisty znak, że cała podróż przebiegnie tak samo gładko. Jednak już wkrótce zaczęły się schody. Wysiedliśmy na ostatnim przystanku, zrobiliśmy szybkie zakupy, i zabraliśmy się za łapanie stopa. Niestety mieliśmy wrażenie, że żaden kierowca nas nie zauważa, a w dodatku zaczął padać deszcz. Upłynęła godzina, jakże dla nas cenna, a my nie ruszyliśmy się nawet o metr. Gdy zobaczyliśmy nadjeżdżający autobus, z żalem postanowiliśmy nagiąć zasadę przemieszczania się za darmo, i tym środkiem transportu zbliżyć się trochę do autostrady. Jak się okazało, była to bardzo dobra decyzja, bo kierowca autobusu pochodził z Rumunii i też w młodości podróżował. Dlatego, gdy zobaczył nasze plecaki, absolutnie nie wyraził zgody na to, żebyśmy zapłacili mu za bilet. A pod koniec, gdy wszyscy inni pasażerowie już wysiedli, nadrobił trochę drogi, żebyśmy mogli wysiąść tuż obok stacji benzynowej przy drodze wylotowej na autostradę. Stacje benzynowe i autostrady to coś, co autostopowicze lubią najbardziej. Stąd już bez większych problemów, ale powoli, wydostawaliśmy się z Adelaide, a jeszcze przed zmierzchem dotarliśmy do Port Augusta, czyli ostatniego miasta przed outbackiem. Stąd zabrał nas ostatni tego dnia kierowca, który opowiadał nam różne ciekawostki – o gwiazdach australijskiego rock”n”rolla (AC/DC i INXS) i o domniemanych przyczynach śmierci ich członków, czy też o tym, że na australijskim godle przedstawione jest emu i kangur, czyli jedyne na świecie zwierzęta, które nie potrafią chodzić do tyłu. Ma to na pewno jakieś ukryte znaczenie i jest kolejną historyjką udowadniającą wyjątkowość tego narodu. Zauważyliśmy już wcześniej, że Australijczycy lubią przedstawiać swój kraj w taki sposób, że brzmi to lepiej niż jest w rzeczywistości – na przykład nadając miastom nazwy takie jak Gold Coast, Surfing Paradise czy Rainbow Beach. Co nie zmienia faktu, że rzeczywiście ich kraj potrafi zrobić wrażenie.

Ruszamy w outback

Spud’s Roadhouse

Zachód słońca w outbacku

Road train
Mieliśmy ogromne szczęście, bo zabrał nas już pierwszy samochód jadący w stronę Alice Springs – a więc czekaliśmy zaledwie dwadzieścia minut.
Na początku nasz kierowca zadał standardowe pytanie – czy widzieliśmy już film „Wolf Creek”? Nie widzieliśmy, ale mając za sobą dziesiątki złapanych stopów w tym kraju, znałam już dokładny zarys fabuły tego horroru. Australijski psychopata zabija backpackerów z Europy, zaciągając ich do swojej posiadłości w outbacku. Scenariusz oparty na faktach. Nie przerażało nas to jednak, a nasz nowozelandzki kierowca zażartował, że jest jego synem i trwają prace nad sequelem.
– Nie macie nic przeciwko temu, że palimy w samochodzie? – zapytał Nowozelandczyk, wrzucając nasze plecaki do bagażnika. Oczywiście że nie mieliśmy nic przeciwko, jesteśmy w końcu wzorowymi autostopowiczami! Wskoczyliśmy na tylne siedzenie pokrytego czerwonym pyłem SUVa i ruszyliśmy przed siebie. Prosto przed siebie. Przez najbliższe tysiąc kilometrów nie miało nas spotkać nic, co chociaż odrobinę przypominałoby zakręt. Nasz kierowca przygotował się odpowiednio na tę nudną trasę.
– Wiecie. Jak mówiłem o paleniu w samochodzie, miałem na myśli doobie. – wyjaśnił, zapalając skręta i włączając hit zespołu Men at Work – „Down Under”, czyli ich chyba jedyny znany kawałek, mówiący – jak sama nazwa wskazuje – o Australii. Z tym idealnym podkładem muzycznym przemierzaliśmy pustynię, choć przez niezmienny krajobraz za oknem mieliśmy wrażenie, że stoimy w miejscu. Co jakiś czas pojawiały się tylko drogowskazy i billboardy, z których najbardziej rozbawił nas ten zapowiadający Mini Market – już za 500 km. I pewnie bliżej nie było ani żadnego marketu (nawet takiego mikro!), ani toalety, bo kiedy przyjaciółkę naszego kierowcy wezwała potrzeba, zatrzymaliśmy się na poboczu. W zasięgu wzroku nie było ani jednego krzaczka, więc musiała kucnąć za samochodem, który na szczęście był tak wysoki, że mogła się czuć komfortowo.

I gdzie tu się wysikać?

Woomera 897 km w lewo
W tej sytuacji do naszej załogi dołączył jeden Koreańczyk z pustym kanistrem i workiem jabłek w ramach zapłaty za podwózkę (cała dziesiątka pracowała zbierając jabłka na farmie pod Melbourne). Wszyscy razem dotarliśmy do najbliższej stacji, która znajdowała się w Coober Pedy, i tu się rozdzieliliśmy – Nowozelandczyk z koleżanką pojechali dalej, w głąb pustyni (na pożegnanie ostrzegając nas przed Aborygenami), Koreańczyk napełnił kanister i łapał stopa w przeciwną stronę, a my udaliśmy się pieszo na zwiedzanie miasteczka. Coober Pedy znane jest przede wszystkim z domów budowanych pod ziemią lub wykutych w skale. Nic dziwnego – w miejscu, gdzie temperatury przez cały rok nie spadają poniżej 30 stopni, mieszkańcy nie mają innego wyjścia. Oczywiście nikt nie kazał im żyć na środku pustyni, ale mając na uwadze cenne złoża opalu i powstałe tu kopalnie, prawdopodobnie nawet mieszkanie pod ziemią może być znośne. Za to nam najbardziej spodobały się cmentarzyska opuszczonych samochodów. To w Australii klasyka – młodzi turyści z innych kontynentów przyjeżdżają tu na kilka miesięcy i za kilkaset-kilka tysięcy dolarów kupują auto z zamiarem przemierzenia nim kraju. A potem nagle w połowie drogi coś się psuje i naprawa czy odholowanie okazuje się być droższe niż sam samochód. I bardziej opłaca się zostawić go tam, gdzie skończył swój bieg, by następni nieszczęśliwcy mogli wybierać sobie zamienne części.

Coober Pedy

Scenic Photo

Fabryka opali

Pozostałości po kopalni

Podziemny kościół

Nawet w niezłym stanie

Niemiec płakał jak sprzedawał

Stacja benzynowa

Ruch raczej niewielki

Czekamy na stopa

Na poddaszu Jucy
Ayers Rock, dla Aborygenów Uluru. Kiedyś uznawany za największy monolit świata (dopóki nie znaleziono większego, kilka tysięcy kilometrów dalej – ale ciągle w Australii). Podobno najpiękniej wygląda o wschodzie lub zachodzie słońca, kiedy zmienia kolory w zależności od padania promieni słonecznych. My nawet się nie nastawialiśmy na możliwość zobaczenia skały o takiej porze, bo podróżowanie autostopem, poza niezliczonymi zaletami, stwarza też wiele ograniczeń (na terenie Parku Krajobrazowego rozbijanie namiotu jest zabronione). Dołączyliśmy więc do licznej grupy turystów czekających na słońce z aparatami. Zrobiliśmy kilkadziesiąt obowiązkowych zdjęć, a kiedy słońce wyłoniło się zza horyzontu na dobre, wróciliśmy na parking z zamiarem zrobienia sobie śniadania. Tak jak na każdej australijskiej plaży czy parku, stały tu pod wiatą elektryczne grille. Można z nich korzystać do woli, zupełnie za darmo. A w dodatku nikt ich nie niszczy ani nie kradnie części! Włączyliśmy jedno z tych urządzeń, aby postawić na nim menażkę z wodą na herbatę. Doskonale kontrastowała z taflą obok, która została w stu procentach przykryta przez koreańskie jedzenie – plastry tłustego, różowego, skwierczącego mięsa, smażoną kapustę, sałatki i sosy. Nasi przyjaciele zaprosili nas na ich tradycyjne śniadanie (którego przygotowanie trwało około godzinę), my poczęstowaliśmy ich naszym wrzątkiem (za który grzecznie podziękowali). Porozmawialiśmy jeszcze chwilę – trochę na migi, a trochę po angielsku, przy czym Koreańczycy każde zdanie zaczynali i kończyli przeciągłym „oooo…”, tak jakby wszystko ich dziwiło.

Uluru

Śniadanie polskie vs koreańskie

Koreańska ekipa

Australijski klasyk
I znowu zaczęło się ściemniać, a samochodów opuszczających park narodowy było coraz mniej. To była już pora na rozbicie biwaku.
– Poczekajmy na ostatnie auto, które nas minie od teraz. Jeśli się nie zatrzyma, to kończymy na dzisiaj. – powiedział Maciek.
– A co jeśli to ostatnie to będzie pierwsze Jucy? Poczekamy jeszcze na drugie? – zażartowałam.
Można się więc domyślić, że płakaliśmy ze śmiechu, kiedy ostatnim mijającym nas autem był campervan z wypożyczalni Jucy, zaraz za nim następny taki sam, a wewnątrz dziesięciu Koreańczyków. Przywitali nas tylko serdecznym, choć ciągle zdziwionym „oooo…”, nie rozumieli chyba jednak, dlaczego dla nas to wszystko jest tak zabawne.

Koreańczycy po raz szósty
Zbudziliśmy się o świcie i, po szybkim śniadaniu, ruszyliśmy na ostatni odcinek dzielący nas od Alice Springs. Udało nam się pokonać go za jednym zamachem. Zabrał nas kierowca białego pick-upa, w którym oprócz siedzenia kierowcy było tylko jedno dla pasażera. Podzieliliśmy się nim po równo i w ten sposób pokonaliśmy te ostatnie 200 kilometrów. Zrobiliśmy tylko przerwę w outbackowym pubie, który wyglądał, jakby czas zatrzymał się w nim dwadzieścia pięć lat temu. Wszyscy się tu znali (łącznie z naszym kierowcą), w kącie stała szafa grająca (w której przeważały kawałki country, jakich w Europie nikt nigdy nie słyszał), a na zewnątrz, za drucianym płotem, biegały hodowlane emu. Było to pewnie jedyne miejsce spotkań w promieniu kilkudziesięciu kilometrów.

Szafa grająca
Nasza autostopowa wycieczka przez pustynię skończyła się w samym sercu Alice Springs. Miasteczko jak z westernu, które pewnie dałoby się okrążyć na piechotę szybciej niż Ayers Rock, i w którym zobaczyliśmy na raz więcej Aborygenów, niż w jakimkolwiek innym australijskim mieście. Są bardzo charakterystyczni – mają ciemną karnację, głęboko osadzone oczy, duże nosy i wysunięte szczęki. Zazwyczaj trzymają w dłoni butelkę piwa. To podobno poważny problem społeczny, który pojawił się tu razem z pierwszymi Europejczykami – Aborygeni nie potrafili oprzeć się nałogowi alkoholowemu. Mimo tych stereotypów i ostrzeżeń, które słyszeliśmy tyle razy po drodze, mieliśmy straszną ochotę poznać ich bliżej i przekonać się, czy to wszystko prawda. Do tej pory w naszej podróży najlepiej wspominaliśmy miejsca, które nam odradzano – jak choćby niebezpieczny Iran czy nudne miasteczka w Malezji. Jednak póki co musieliśmy skupić się na spotkaniu z Jasonem, u którego mieliśmy nocować. Umówiliśmy się z nim przez Couchsurfing, jeszcze zanim wyjechaliśmy z Adelaide. Szykowaliśmy się więc na typowe couchsurfingowe spotkanie – rozmowy do świtu, wspólne zwiedzanie miasta, gotowanie i dzielenie się historiami z podróży.
Ale Jason okazał się być zaprzeczeniem tego wszystkiego. Przyjechał po nas samochodem i zabrał do domu – przez całą drogę prawie się nie odezwał. Nic się nie zmieniło, kiedy dotarliśmy na miejsce. Pokazał nam, gdzie mamy się ulokować, i poszedł oglądać telewizję. Czuliśmy się dziwnie, ale na warunki nie mogliśmy narzekać – mieliśmy dla siebie osobne pokoje, dużą łazienkę (która wyglądała jak w pokoju hotelowym – nie było w niej żadnych kosmetyków) i kuchnię do dyspozycji (w ogromnej, dwudrzwiowej lodówce nie było nawet musztardy). Aby rozluźnić trochę atmosferę, postanowiliśmy przygotować obiad i zabawić naszego gospodarza rozmową. Szło nam dość opornie, bo na opowieść o przemierzeniu pustyni autostopem zareagował prychnięciem i stwierdził, że wystawiliśmy się na pewną śmierć. Na koniec skrytykował nas za to, że marnujemy czas podróżując po tak nudnym kraju, jakim jest Australia, podczas gdy przyjechaliśmy tu z najpiękniejszego i najciekawszego kontynentu.

Na chodniku w nudnym kraju

Karmienie wallabich
Pożegnaliśmy się, gdy kobiety stwierdziły, że słońce osiągnęło punkt na niebie, który każe im już wracać do domu. Przed odejściem ostrzegły nas tylko, żebyśmy w swojej podróży uważali na białych. Ciemni, tacy jak one, są w porządku. Oni na pewno nie zrobią nam krzywdy.

Piwo z Aborygenami
Na szczęście nam udało się pokonać pustynię w jednym kawałku i wszystko potoczyło się jeszcze lepiej i szybciej, niż planowaliśmy. Tutaj się pożegnaliśmy. Ja z wielkim smutkiem opuszczałam Australię, jednocześnie nie mogąc doczekać się kolejnych przygód w Ameryce Południowej, a Maciek lądem kierował się w stronę wybrzeża przez nieodkryty jeszcze przez nas pustynny szlak.
martunia
„Niemiec płakał jak sprzedawał” <3