Podróż 1 - Dookoła świata Australia
Autostopem przez pustynię 2
Po 20 godzinach stania na pustyni zatrzymuje się koło mnie biały Landcruiser, który minął mnie 15 minut wcześniej.
– Zrobiło nam się Ciebie szkoda – mówi wąsaty kierowca – więc doszliśmy do wniosku, że jakoś się zmieścisz i zawróciliśmy. Ale musiałbyś jechać na pace, bo w środku nie mamy miejsca, co ty na to?
– Jasne! – wykrzykuję. – Po tak długim czekaniu mógłbym jechać nawet uczepiony zębami podwozia!
Pół godziny później nie jest mi już do śmiechu. Za samochodem kurzy się tak, że nie jestem w stanie oddychać. Jadę skulony z zamkniętymi oczami, zasłaniając ręką usta i nos. Cały jestem pokryty kilkumilimetrową warstwą czerwonego kurzu, który wchodzi w każdą szczelinę.
Barry i Jenni mieszkają niedaleko Gold Coast w Queenstaland, więc kierują się na zachód. Gold Coast leży 850 km na północ od Sydney, do którego ja się muszę dostać, ale to i tak znacznie bliżej niż jestem teraz. Na początku są trochę nieufni. Mówią, że nigdy nie biorą autostopowiczów, ale nie mogli mnie zostawić na łaskę pustyni. Z czasem jednak zaprzyjaźniamy się coraz bardziej, w końcu pod wieczór przeorganizowują cały samochód tak, żebym zmieścił się w środku. Gdy zatrzymujemy się na nocleg, Barry i Jenni proponują, że mogę rozbić swój namiot obok i rano jechać dalej z nimi. Z chęcią na to przystaję. Następny dzień, mimo że cały w drodze, jest pełen atrakcji. Poranek zaczyna się wizytą w naszym obozie stada koni. Potem w drodze spotykamy kilkanaście żurawi i zatrzymujemy się na zdjęcia. Następnie kilka orłów, które krążą nad naszymi głowami przez dwadzieścia minut. Parę godzin później, przekraczamy sezonową rzekę, gdzie naszą uwagę przyciąga duża grupa pelikanów. W dodatku kilka razy dziennie przez drogę lub wzdłuż drogi biegną stada kangurów oraz emu, czasem zatrzymując się i patrząc na nas z zaciekawieniem. Mijamy też kilka jadących z naprzeciwka road trainów – przy każdym z nich musimy stanąć na parę minut, bo kurz, który wzbijają w powietrze, ogranicza widoczność praktycznie do zera.
Pod wieczór przekraczamy granicę stanu Queensland. Musimy przestawić zegarki o 30 minut do przodu, bo stany w Australii należą do różnych stref czasowych. Podobno wśród Australijczyków mieszkających blisko granicy popularne jest dwukrotne obchodzenie nadejścia nowego roku – najpierw świętują o północy po jednej stronie, a potem mają chwilę, żeby zdążyć przed kolejną północą na drugą stronę. Przez ostatnie 100 km krajobraz zmienił się mocno. Nie jest już tak sucho, mijamy kilka rzek (część jest wyschnięta, ale w niektórych płynie odrobina wody), a ziemia nie jest już tak czerwona. W pewnym momencie przejeżdżamy przez przepiękne miejsce – niewielką polanę z kilkoma drzewami, na których siedzi kilkaset papug kakadu. Przekrzykujące się ptaki robią taki hałas, że nie da się rozmawiać. Nagle wszystkie, jak na zawołanie, wzbijają się w powietrze i przenoszą na drzewa kilkaset metrów dalej – coś wspaniałego. Dzień kończymy w pubie w Birdsville. Tam okazuje się, że na jednym ze zdjęć wiszących na ścianie Barry rozpoznaje siebie. Jak mówi, w młodości był bokserem i jeździł po pubach w outbacku, żeby walczyć. Przyjeżdżał do miasteczka i rzucał wyzwanie mieszkańcom. Ci wystawiali do walki swojego najsilniejszego faceta, a przy okazji obstawiali zwycięzcę. Podobno Barry zawsze wygrywał. Pub sam w sobie też ma fajną atmosferę, typową dla outbackowego zadupia. Każdy każdego zna, a wśród gwaru usłyszeć można pytania barmana: „To co zwykle, Mike?” albo „Co tak późno dzisiaj, Steve?”.
Znów nocuję z Barrym i Jenni. Ja w moim małym namiocie, oni w swoim wielkim, wbudowanym w przyczepę, którą ciągną. A rano ruszamy dalej przed siebie. Po kilku godzinach jazdy zatrzymujemy się w Bedourie w kolejnym klimatycznym pubie, gdzie obsługuje nas bardzo miła holenderska backpackerka. Oczywiście po kilku dniach pracy poznała już wszystkich tutejszych klientów, więc do każdego zwraca się po imieniu. Zatrzymujemy się też przy ruinach gospodarstwa Carcory. Gospodarstwo zbudowano w 1877 roku, świeżo po tym, gdy osadnicy po raz pierwszy dotarli w te rejony. Niecałe trzydzieści lat później, po kilku latach suszy i śmierci 4000 sztuk bydła, ówczesny gospodarz Sidney Kidman uznał porażkę człowieka z australijskim klimatem i porzucając zabudowania powrócił na wybrzeże. – Z klimatem outbacku przegrali też Burke i Willis – zaczyna opowieść Barry, gdy parę godzin później zbliżamy się do dość sporego drzewa niedaleko Cooper Creek. – Ich jednak porażka kosztowała dużo więcej, bo w outbacku stracili życie – kontynuuje. – W 1860 roku Robert Burke i William Willis poprowadzili ekspedycję złożoną z 19 ludzi, która miała pokonać ponad 3000 km przez nieodkryte tereny Australii z Melbourne na południu kraju do Zatoki Karpentaria na północy. – Po 52 dniach wyprawa dotarła tu, gdzie teraz stoimy. Wtedy był to ostatni punkt oznaczony na mapach, dalej nigdy żaden biały się nie zapuścił. Rozbito obóz i większości ludzi pod dowództwem Williama Brahe’a kazano zostać z zapasami, podczas gdy Burke, Willis oraz ich dwaj towarzysze Charles Grey i John King ruszyli na północ. Polecili zostającym, aby czekali na nich maksymalnie 13 tygodni, a jeśli po tym czasie grupa eksploracyjna nie wróci, uznali ich za zmarłych i odjechali do Melbourne – opowiada Barry. – Czwórce podróżników udało się dotrzeć na północne wybrzeże, ale zajęło im to dużo więcej czasu niż przewidywali. Wyczerpani i głodni wrócili do Cooper Creek dopiero po 18 tygodniach. Tam na drzewie zaleźli wyrytą wiadomość, mówiącą, że czekający na nich towarzysze zostali o 5 tygodni dłużej niż im polecano, czyli właśnie 18 tygodni, ale 9 godzin temu, uznawszy że Burke, Willis, Grey i King zapewne zmarli, opuścili obóz. Pod drzewem zakopali na wszelki wypadek skrzynię z zapasami, a informację o tym także wyryli w korze. Burke, Willis i King (Grey zmarł w międzyczasie na dyzenterię) odkopali zapasy, ale byli za słabi, żeby ruszyć w pogoń za mającymi 9 godzin przewagi kompanami. Postanowili zatem pójść skrótem, a informację o tym zostawili w skrzyni, którą z powrotem zakopali. Dwa tygodnie później William Brahe, dowódca grupy, która zakopała zapasy, wrócił do drzewa, aby sprawdzić czy wyczekiwana czwórka przypadkiem się nie pojawiła, ale nie znalazłszy żadnej nowej wyrytej wiadomości odjechał na południe. Nie pomyślał, żeby odkopać skrzynię i sprawdzić, czy zapasy zniknęły. Kilka tygodni potem do drzewa wrócili, będący już w bardzo złym stanie, Burke, Willis i King, aby zakopać pod nim swoje notatki i pamiętniki. Niedługo później Burke i Willis zmarli. King przetrwał kolejne 1,5 miesiąca w trudnych warunkach outbacku i 15 września 1861 roku, po prawie 13 miesiącach od wyruszenia z Melbourne, został odnaleziony i sprowadzony do domu. Umarł 11 lat później w wieku 33 lat, nigdy nie odzyskawszy pełnego zdrowia – smutno kończy opowieść Barry.
Faktycznie, na 250-letnim drzewie, przy którym stoimy, wciąż można dostrzec niewyraźnie wyciętą wiadomość, wskazującą, gdzie zakopano zapasy. Ale następnego dnia odwiedzamy jeszcze ciekawsze miejsce. To opuszczony pub w Betoota – miasteczku, którego jedynym celem istnienia było pobieranie cła na granicy stanów Queensland i Południowej Australii. Gdy 1 stycznia 1901 stany połączyły się w federację tworząc to, co dzisiaj nazywamy Australią, cła zniknęły, a Betoota zaczęła pustoszeć. W 1953 w upadającym miasteczku pojawił się Zygmunt Remienko. Był imigrantem, który uciekł w czasie II wojny światowej z Polski i znalazł pracę jako kierowca równiarki w pobliskim (550 km) Boulia. Jeździł zatem sporo po okolicy, aż pewnego dnia wypatrzył i kupił za $3500 wymarzony pub, zostając jedynym mieszkańcem Betoota. Swój biznes prowadził nieprzerwanie aż do 1997 roku. Obsługiwał przejeżdżających kierowców – pub znajdował się po środku 400-kilometrowego odcinka pustynnej drogi łączącej Birdsville i Windorah. Umarł w 2004 roku, a Betoota stała się miastem-widmem, w którym jedynym stojącym dzisiaj budynkiem jest pub, zachowany tak, jak w dniu śmierci pozostawił go, będący już lokalną legendą, pan Zygmunt. Tak jak zazwyczaj w outbacku, pub był jednocześnie hotelem. Na piętrze było kilka pokoi, w których zmęczeni podróżni mogli się zatrzymać na noc. Do tego, pan Zygmunt posiadał też niewielki dystrybutor, z którego, gdy był w dobrym humorze (co podobno nie zdarzało się często), sprzedawał paliwo. Także do pubu i hotelu zdarzało mu się nie wpuszczać gości, gdy nie miał na to ochoty, albo gdy klient przez okno mu się nie spodobał. Mi, Barry’emu i Jenni udaje się dość łatwo dostać do środka budynku. Z latarką w ręce obchodzimy wszystkie pomieszczenia, obserwując, jak czas nagle zatrzymał się tu w miejscu. Stare butelki po winie i piwie stoją jeszcze na barze, beczka ze spirytusem wciąż czeka na gości, a w szafkach pochowane są słoiki z przetworami. Na strychu leży mnóstwo rupieci, a w ogrodzie stoi szopa z narzędziami i stary zdezelowany autobus szkolny. Nagle w jednej z szafek w kuchni dostrzegam polskiego białego orzełka! Okazuje się, że to słoik po ogórkach. Polskich ogórkach. Niby mała rzecz, ale fajnie znaleźć coś takiego w środku pustyni 15 tysięcy kilometrów od domu. Rok później dowiaduję się jeszcze o jednym małym przedmiocie, który przeoczyliśmy w pubie. Otóż pan Zygmunt napisał wiersz. Wiersz, który cztery miesiące po naszej wizycie został odnaleziony na strychu pubu. Pan Zygmunt przyznaje się w tym wierszu do zatrucia jednego z koni podczas dorocznej gonitwy w Betoota. Pytanie, czy rzeczywiście konia otruł, czy to tylko literacka fikcja pozostaje wciąż otwarte, ale dla zainteresowanych zamieszczam wiersz pod postem
Tego dnia pod wieczór udaje nam się w końcu wycelować na zachód słońca pod jednym z typowych outbackowych wiatraków. Najbardziej cieszy się Jenni, która od dawna marzyła o motywie wiatraka na tle pomarańczowego nieba na swoich zdjęciach.
– Mówimy na nie pompy wiatrowe (ang. windpumps) – mówi Barry, który zdaje się o outbacku wiedzieć wszystko. – Wykorzystują energię wiatru do pompowania wody z podziemnych źródeł na powierzchnię – tłumaczy. – Wodę tę wykorzystuje się potem do picia, nawadniania upraw, czy jako wodopój dla zwierząt hodowlanych. Outback ma też to do siebie, że nie trzeba się specjalnie wysilać, żeby odkrywać historię. Mija się porzucone samochody sprzed kilkudziesięciu lat oraz opuszczone budynki (albo puby!), a jeśli jest się trochę bardziej obeznanym, to łatwo można znaleźć bardzo stare przedmioty aborygenów. Barry na szczęście taką wiedzą posiada i na każdym postoju podnosi z ziemi coś, co na pierwszy rzut oka wygląda jak kamień, ale po krótkim wyjaśnieniu Barry’ego staje się na przykład fragment aborygeńskiej włóczni. Jednak następnego dnia trafiamy na coś znacznie młodszego, ale dla nas dużo ciekawszego. Na coś, co pozwala nam przez moment poczuć się, jak prawdziwi odkrywcy…
The Mean Old Betoota Mare
by Zygmunt Remienko
The day was a warm winter glow, the dew had already lifted,
the pub was open, the sands had earlier shifted.
Tomorrow was Betoota cup day, the crowds began to flock,
from far and wide they came, the furthest from Bangkok.
Most showed up for the party, others for the business,
But when the dust settled in the night, there was only one thing left to witness.
Old Carmen from Mount Hope, reckons she stood at nineteen hands,
that mean grey mare, that horse from the Betoota bad lands.
Quickest over a mile, fresh from a win over at Quilpie,
She chomped at the bit and could gallop ’til afternoon tea.
A true people’s champion, sure to win the race,
the short price favourite, should sweep in with breathing space.
The night before the cup, the people just had to look,
but somewhere in the sea of faces, lurked the most crafty crook.
That mean old Betoota mare, she just lay there as the folk shuffled past,
like a night time attraction, that nobody dared lambaste.
But little did her adoring fans, the ones that came from afar,
would stand eye witness, to the death of a superstar.
Daylight broke over Betoota, the ringers had the billy on hours before,
Today was cup day, as the generator started with a mighty roar.
The owners and trainers, they fed their nags on lucerne hay,
it gave a horse a fighting chance, should make ’em run all day.
For had they known, that the mean old Betoota mare,
just had her last meal, and that her fall would be felt in Time Square.
The money came in hard and fast, the Betoota mare was a shoe in,
people gathered at the finish line, tickets in hand with a grin.
The bookie’s pockets were overflowing, coins and notes littered their feet,
race time drew nearer, punters were on the edge of their seat.
Gate crews were ready, the last pony was in and locked,
bellow went the bell, the gates were rocked.
Twelve runners in the field, only eleven would finish,
it wasn’t really that long, until that Betoota mare began to diminish.
This mean old mare Betoota mare, began coughing and bucking,
she threw the jockey, but that mare kept on trucking.
Foam slopped from the mouth, her coat glistened with sweat,
she was too far gone, screaming like a clarinet.
A gallop slowed to a canter, followed by a trot,
everybody there knew, that this’d end with a veterinarian’s gun shot.
Somewhere just short of a mile, that mean Betoota mare fell and began to seize,
tables of women began to weep, men threw their tickets to the breeze.
A ghostly silence fell over the crowd, a haunting peace broken only by cries.
Not a dry eye stood track side that afternoon, although most blamed it on the flies.
The mean Betoota mare was now dead, with it the money and good times ahead,
theories started forming in the crowds, for what could’ve killed this thoroughbred.
First it was shock, then a case of mild confusion,
the crowd began to yell and shout, yet they all came to the same conclusion.
Why that Betoota mare slowly fell, all the way to last place,
was a mystery to most, but I know the truth behind this race.
For it was I, the man who writes you directly,
the very same one, who dingo-baited that horse perfectly.
You see this Betoota mare, the unstoppable force,
was sure to beat the rest, but I agree it was coarse.
For me to poison that horse, but trust me, it’s something you’d endorse.
It was my horse that was second best, a good pony but none-the-less,
not a champion in her own right, but never did fail to impress.
I had the debts that no honest man could pay, I needed a big win to stay afloat,
for it’s a hard life surround by desert, where a pub without beer is a useful as a motorboat.
My horse was paying eight to one, if I put the last pennies on it,
the night wouldn’t close in, perhaps we’d carry on in spirit.
As fate would have it, my horse came from behind to win,
elated and ecstatic, they heard me screaming in Berlin.
As the evening stole the sun, the crowd descended on the Betoota Hotel,
not much of a water hole, truly defined by it’s clientele.
The men and women came to drown their sorrows, as their savings were now gone,
the beaten and broken sat at the bar, with their bank accounts well overdrawn.
Little did they know, if their mean old Betoota mare came in first,
they’d be sitting out under the stars, no drink in hand and feeling cursed.
I took the winnings and paid the bills, cold beer from Birdsville arrived just in time,
It’s not easy owning a pub that’s only busy one day of the year, even when it’s not worth a dime.
Don’t ask me if I’m sorry, because you’ll seldom get an answer,
I’d rather lie down, and let my guilt be eaten by skin cancer.
For it’s the only place for miles, and for the price of a horse I’d say it’s worth it sincerely,
to kill that mare and watch it die before me, it felt rather cavalierly.
You’ll find the Betoota Hotel, up the road around the bend,
There they’ll tell the tale at the last outback, at the world’s end.
Of the mean old mare that died mid-race, the truth unknown to all – even old Carmen,
But if you must know the truth, go and ask the barman.
Wojtek
Piękne zdjęcia, cudowne przeżycia na pewno. Zazdroszczę i życzę powodzenia w dalszej części wyprawy!
scyzoryk swiza
Chociaż nie chciałabym całego życia spędzić na podróżowaniu, to bardzo podziwiam ludzi, którzy potrafią w tak piękny sposób realizować swoje pasje