Podróż 1 - Dookoła świata Argentyna
Argentyna
Żeby ułatwić sobie łapanie stopa, z Valparaiso jedziemy autobusem do miasteczka Los Andes, gdzie prościej będzie dostać się na wylotówkę. Tam na straganie kupujemy dwa banany, a sprzedawca dorzuca do tego gratis 6 pomarańczy, 2 mango, kilka awokado i parę jabłek. W sumie w bonusie do dwóch bananów dostajemy kilka kilo owoców.
Autostop z Los Andes w stronę Argentyny idzie dobrze, ale żaden z kierowców nie potrafi powiedzieć, do której godziny i czy w ogóle przejście graniczne jest czynne. Przejście Paso Libertadores położone jest na przełączy w Andach na wysokości 3200 m n. p. m. i o tej porze roku (lipiec, czyli środek zimy) bardzo często jest nieprzejezdne. Marta i Kuba jechali tędy dwa tygodnie wcześniej i przez kilka dni nie mogli się przedostać, bo spadło za dużo śniegu. W Valparaiso jeden policjant mówił nam, że po tygodniu zamknięcia, wczoraj przejście znów otwarto, ale też, że w każdej chwili może przyjść śnieżyca i wszystko znowu będzie nieprzejezdne. Może tak, a może coś źle usłyszał. Wciąż dziwi mnie, jak trudne jest zdobycie podstawowych informacji w wielu miejscach świata. A jeszcze bardziej dziwi mnie to, że nikomu to nie przeszkadza. Ludzie jadą bez narzekania – jak będzie czynne to przejadą, jak nie, to wrócą lub zaczekają. Żadnych nerwów.
Szybko okazuje się, że spotkani panowie wiedzą, kto w wiosce ma pokój do wynajęcia. W jakimś bardzo ubogim, słabo ogrzanym domu matka z trójką dzieci potrzebuje pieniędzy i udostępnia czasem jedną izbę dla gości. My cieszymy się, że nie śpimy na dworze, ona, że zarobi dodatkowych parę pesos.
Następnego dnia łatwo dojeżdżamy do granicy. Mamy szczęście – pogoda jest piękna, świeci słońce i jest nawet ciepło, więc przejście jest czynne. Po drugiej stronie granicy idziemy już piechotą. Zanim pojedziemy dalej, chcemy rzucić okiem na Aconcaguę i wykąpać się w pobliskich wodach termalnych. Idziemy więc na krótki spacer po terenie Parque Provincial Aconcagua – Regionalnego Parku Aconcagui. Mimo leżącego dookoła śniegu, słońce grzeje tak mocno, że idziemy w krótkich rękawkach. Aconcagua, najwyższy szczyt Ameryki Południowej i drugi najwyższy szczyt w Koronie Ziemi, piętrzy się na końcu doliny. Z widokiem na Aconcaguę jemy drugie śniadanie i popijamy piwem. Od strony technicznej góra jest podobno bardzo łatwa do zdobycia. Wejście przez Lodowiec Polaków (nazwany tak na część polskiej ekspedycji, która w 1934 pod przewodnictwem Konstantego Jodko-Narkiewicza wytyczyła przez niego nową drogę) nie wymaga umiejętności wspinaczkowych, a jedynie dobrej kondycji i aklimatyzacji. Mimo to, co roku na Aconcagui ginie kilka osób, najczęściej z zimna, wycieńczenia i problemów z chorobą wysokościową. Ja jednak czuję, że jeszcze kiedyś stanę na jej szczycie. W drodze z Parque Provincial Aconcagua do miejsca, gdzie mają się znajdować wody termalne, trafiamy na stary, porzucony autobus, niczym ten z Into the Wild. Spędzamy chwilę w środku, wchodzimy też na dach. Jest bardzo klimatycznie. Wody termalne, w których planujemy się wykąpać, nie są publicznie dostępne. Na początku XX wieku był tu ośrodek wczasowy ze SPA, teraz zostały już tylko ruiny oraz wydobywająca się gdzieś z wnętrza Ziemi gorąca woda. Idziemy wzdłuż rzeki i wypatrujemy jakichś śladów. W końcu po drugiej stronie wody zauważamy pozostałości po ośrodku, a chwilę później mocno parującą wodę. Niestety wszystko jest po drugiej stronie rwącej zimnej rzeki, a jedyny most w pobliżu to Puente del Inca – uformowany przez naturę łuk, który obecnie jest zamknięty i ogrodzony. Zastanawiamy się jeszcze przez chwilę, jak dostać się do gorących źródeł, ale nie wymyślamy niczego sensownego, więc rezygnujemy z kąpieli i łapiemy stopa do Uspallata. W Upsallata po wizycie w bankomacie (wybieramy środkową kwotę, bo nie mamy pojęcia, ile warte są argentyńskie pesos) idziemy na krótki spacer. Jak się okazuje, jesteśmy w miasteczku narciarskim, a akurat teraz jest szczyt sezonu. Mnie w tym roku ominęła zima na półkuli północnej i chętnie bym pojeździł, ale ku naszemu zaskoczeniu, ceny karnetów oraz wypożyczenia sprzętu są tu znacznie wyższe niż w Alpach (w międzyczasie dowiedzieliśmy się od kogoś na ulicy, jaki jest przelicznik). Wysokie ceny spowodowane są też częściowo tym, że oficjalny kurs (a więc również ten w bankomatach) jest wyjątkowo niekorzystny. W związku z kolejnym kryzysem w Argentynie i topniejącymi zasobami walutowymi kraju, na ulicach kwitnie handel dolarami na czarno. Wymiana u cinkciarza jest nawet o 35% korzystniejsza od wymiany w banku lub oficjalnym kantorze. Mamy na szczęście trochę dolarów, które Hania wzięła ze sobą z Polski, więc porównujemy kursy u kilku cinkciarzy i u jednego z nich wymieniamy je na pesos. Ale gdy te pesos nam się skończą, wszystko, za co będziemy płacili kartą lub gotówką wybraną z bankomatu, będzie dla nas o 35% droższe.
Skoro narty w Upsallata są dla nas za drogie, to spędzamy w mieście tylko noc i następnego dnia jedziemy dalej. Pokonanie kolejnych 1400 km do Salty zajmuje nam 3 dni. Jedziemy przez stepy, pustynie i półpustynie ciągnące się wzdłuż Andów – najdłuższego łańcucha górskiego świata. Wokół jest niewiele, ale krajobraz co jakiś czas zmienia się. Czasami widać góry, czasami jakąś drobną roślinność, a czasami tylko czerwony piasek. Gdzieniegdzie pasą się stada koni i krów – w końcu argentyńska wołowina uchodzi za jedną z najlepszych na świecie. Noce spędzamy w namiocie, wieczorami pijąc wino, które jest tu tańsze niż woda. Na jednym z postojów utykamy na jakieś 5 czy 6 godzin, przez które mija nas jedynie… gaucho (południowoamerykański kowboj) na koniu. Mówi, że ma chwilę, bo właśnie czeka na kozy i proponuje Hani przejażdżkę. Innym razem kierowca zatrzymuje się na poboczu autostrady, żeby nas wysadzić. Wyciągamy plecaki z bagażnika, gdy nagle podbiega do nas jeden z kilu kręcących się dookoła policjantów.
– Oho, chyba mamy problem – myślę. – Pewnie nie można zatrzymywać się, ani łapać stopa na autostradzie.
W tym akurat policjant nie widzi najmniejszego problemu.
– Idźcie łapać dalej – prosi z miną „przepraszam, to nie ode mnie zależy”. – Mamy tutaj trupa – tłumaczy, pokazując ręką na folię leżącą kilka metrów od nas.
Dwa razy nie trzeba nam powtarzać. Ledwo kończy zdanie, a my siedzimy już z powrotem w samochodzie. Kierowca podwozi i wysadza nas kilkaset metrów dalej, gdzie akurat jest stragan z wyrobami mięsnymi (tak, na poboczu autostrady). Na dalszą podwózkę nie musimy długo czekać, bo zabiera nas kierowca TIR-a, który zatrzymał się kupić kiełbasę.
W końcu po trzech dniach jazdy docieramy do Salty. Salta jest ładnym miastem o kolonialnej architekturze z kilkoma ciekawymi atrakcjami – osiemnastowieczną katedrą, historycznym centralnym placem, starym ratuszem i wzgórzem z kolejką linową (my oczywiście wchodzimy piechotą). Odwiedzamy też muzeum archeologiczne, którego najciekawszym eksponatem są Dzieci z Llullaillaco.
Dzieci z Llullaillaco nie są obrazem ani rzeźbą. To zmumifikowane ciała trójki inkaskich dzieci zabitych i pochowanych 500 lat temu pod szczytem wulkanu Llullaillaco. Dzieci pochodziły z rodzin chłopskich i, jak się przypuszcza, zostały odebrane rodzinom przez arystokrację i ofiarowane bogom. Do śmierci przygotowywano je przez ponad rok, aby ostatecznie wprowadzić na wysokość 6700 m n.p.m. (Llullaillaco to drugi po Ojos del Salado najwyższy aktywny wulkan świata) i tam złożyć w ofierze. W momencie śmierci dwie dziewczynki (badania DNA wykazały, że były to przyrodnie siostry) miały około 15 i 6 lat, natomiast niespokrewniony z nimi chłopiec około 7 lat. Ciała starszej dziewczynki oraz chłopca, dzięki niskim temperaturom panującym na tej wysokości, zachowały się niemal w idealnym stanie, a zwłoki młodszej dziewczynki zostały uszkodzone już po śmierci przez uderzenie pioruna. Nie jest pewne, w jaki sposób umarły dzieci, ale przypuszcza się, że po prostu z wychłodzenia. Przed śmiercią zostały prawdopodobnie odurzone chichą (piwem z kukurydzy) i nakarmione liśćmi koki, które miały im pomóc w przebywaniu na tej wysokości. Bardzo dobrze zachowane ciała wystawione są na widok zwiedzających i robią przygnębiające wrażenie. Wieczorem idziemy spróbować słynnych argentyńskich steków z dwoma chłopakami z couchsurfingu. Po powrocie imprezujemy do 5 rano w hostelu, a chwilę później jesteśmy już na nogach, bo zależy nam, żeby wcześnie ruszyć w drogę. Najbliższe kilka dni chcemy spędzić robiąc 400-kilometrowe kółko w okolicach doliny Calchaquí.
Pierwszy stop, którego udaje nam się złapać, to para Irlandczyków. Jadą wynajętym samochodem (to ich pierwszy raz w ruchu prawostronnym i bardzo się stresują), planują postoje przy kilku miejscach, które my też chcieliśmy zobaczyć i proponują, żebyśmy do nich dołączyli. Idealnie! Świeci słońce, góry mają cudowne kształty oraz kolory i w ogóle jest przepięknie. Przez pierwszą część dnia jedziemy przez Quebrada de las Conchas (Wąwóz Muszli) i zatrzymujemy się przy opisanych w przewodnikach formacjach skalnych – Gardle Diabła, Ropusze, Amfiteatrze i paru innych.
W miejscowości Cafayate odłączamy się od Irlandczyków, a nocleg spędzamy w San Carlos, przed spaniem wypijając kolejną butelkę świetnego wina za 3 zł. Cały region Cafayate słynie z win, a niedaleko stąd znajduje się Bodega Colome – najwyżej położona winnica świata. Wysokość 3111 m n.p.m nie tylko zapewnia winogronom niższe temperatury, ale też wystawia je na wzmożone działanie promieniowania słonecznego, dzięki czemu w takim winie jest podobno więcej zdrowych związków chemicznych (fenoli). W dodatku winogrona rosnące na tej wysokości mają grubsze skórki, co daje winu więcej smaku i aromatu.
Przez następne dwa dni jazda idzie bardzo wolno. Droga jest kręta i dziurawa, ruch bardzo mały, a widoki tak piękne, że zmuszają do częstych postojów. Przejeżdżamy przez Quebrada de Las Flechas (Wąwóz Strzał) oraz Parque Nacional Los Cardones (Park Narodowy Kaktusów) i jesteśmy zachwyceni krajobrazami. Czasem mijamy jakąś małą wioskę, ale życie toczy się tu bardzo powoli i niewiele się dzieje.
400-kilometrową pętle pokonujemy ostatecznie w 3 dni. Wracamy do tego samego hostelu i umawiamy się na grilla z ludźmi poznanymi kilka dni temu. Grillowanie to ulubiony sposób spędzania czasu Argentyńczyków. Każde miejsce i czas jest dobre na asado (grilla), pod warunkiem, że przynajmniej część tego, co leży na grillu jest wołowiną – statystyczny Argentyńczyk zjada rocznie 55 kg wołowiny, prawie najwięcej na świecie (po Urugwajczykach).
Umawiamy się więc na wieczór, robimy zrzutkę na mięso, a my tymczasem idziemy… po szampana i składniki na tort. Dziś jest 25 lipca, czyli mija dokładnie rok od kiedy ruszyliśmy w podróż
Asado trwa oczywiście do rana, a my skoro świt znów musimy ruszać w drogę. Wstajemy więc ledwo żywi, pakujemy rzeczy i jedziemy po raz drugi do Chile. Przed nami przejazd przez Andy, a droga w najwyższym punkcie osiągnie 4580 m. Wygląda więc na to, że dowiemy się, jak działa na człowieka połączenia kaca, niewyspania i choroby wysokościowej…
- Aconcagua
- Andy
- Argentyna
- asado
- Bodega Colome
- Cafayate
- Calchaquí
- Chile
- Dzieci z Llullaillaco
- Garganta del Diablo
- gaucho
- Into the Wild
- Jodko-Narkiewicz
- Llullaillaco
- Lodowiec Polaków
- Los Andes
- Parque Nacional Los Cardones
- Parque Provincial Aconcagua
- Paso Libertadores
- Payogasta
- pesos
- Puente del Inca
- Quebrada de las Conchas
- Regionalny Park Aconcagui
- Uspallata
Elda
Kocham Argentynę! Sam jestem Hiszpanem, a teraz mieszkam w Polsce. Ale myślę, że będę na emeryturę i żyć w Argentynie)
Ewelina
Zazdroszczę! Piękne zdjęcia
Maciek
Dzięki
Paweł Mąka
Zdjęcia przegenialne. Widać, że miło spędziliście tam czas
Thomas
Niesamowita podróż. Zazdroszczę i podziwiam odwagi. Życzę całej ekipie jeszcze wielu wspaniałych podróży.