Podróż 1 - Dookoła świata Argentyna Chile
Mate, amigo?
Plan na dziś: przejechać przez Andy. Skacowani i niewyspani idziemy jeszcze przed wschodem słońca na autobus, który ma nas wywieźć za miasto. Po drodze kolejny raz mijamy wypisane na murze hasło „Las Malvinas son Argentinas”. Widywaliśmy je już wcześniej na murach i budynkach w innych miastach, a nawet na samochodach.
Malwiny, jak nazywają je Argentyńczycy, lub Falklandy, jak nazywa się je w Europie, to wyspy na południowym Atlantyku, leżące około 500 km od wybrzeży Argentyny. Zostały odkryte przez Brytyjczyków pod koniec XVII wieku, ale w praktyce były niezasiedlone i w 1820 roku swoje pretensje (po części uzasadnione) do wysp zgłosiła Argentyna. Jednak Brytyjczycy w 1833 roku ostatecznie objęli wyspy w swoje posiadanie.
Po II Wojnie Światowej zamieszkane zaledwie przez 2 tysiące mieszkańców i odległe o 12 tysięcy kilometrów od kraju wyspy z czasem stały się dla Wielkiej Brytanii niewygodne. Utrzymanie garnizonu wojskowego, wsparcie gospodarki opartej głównie na hodowli owiec oraz transport między wyspami a Wielką Brytanią generowały spore koszty dla Londynu i z czasem zaczęto się zastanawiać, jak pozbyć się niewygodnych wysp. Protestowali tylko mieszkańcy Falklandów, którzy powołując się na prawo międzynarodowe, chcieli zachować przynależność do Wielkiej Brytanii.
Wszystko zmieniło się w 1982 roku, gdy niespodziewanie i bez wypowiedzenia wojny, Falklandy zostały zaatakowane i zdobyte przez wojska argentyńskie. Jeszcze tego samego dnia z Wielkiej Brytanii wyruszyły okręty i samoloty z planem odbicia straconego terytorium.
Po 73 dniach wojny Argentyna została całkowicie pokonana i Falklandy powróciły do Wielkiej Brytanii. Zwiększono stacjonujący na wyspach garnizon i porzucono wszystkie plany pozbycia się wysp. Brytyjska premier Margaret Thatcher, która przed konfliktem dołowała w sondażach, zyskała dzięki sukcesowi ogromne poparcie społeczne. A argentyńskie nastroje, żądające zwrócenia Falklandów Argentynie, obecne w społeczeństwie od dawna, zostały tą porażką podrażnione. Dzisiaj prawie każdy prawdziwy Argentyńczyk uważa, że „Las Malvinas son Argentinas”, czyli że „Malwiny (vel. Falklandy) są Argentyńskie”. Napisy przypominające o tym można w Argentynie spotkać wszędzie: na murach, ulicach, domach, samochodach.
– Quieren mate, amigos? – zagaduje prawie każdy kierowca. – Chcecie mate, przyjaciele?
Yerba mate to pobudzający napój, bardzo popularny w kilku krajach Ameryki Południowej, ale szczególnie w Argentynie. Przygotowuje się go zalewając gorącą wodą liście ostrokrzewu paragwajskiego (yerby) w specjalnym naczyniu z tykwy. Następnie mate pije się przez metalową rurkę (bombillę). Raz napełnione yerbą naczynie zalewa się nawet kilkanaście razy podając kolejnym osobom, z których każda wypija mate do dna. Po każdym opróżnieniu mate wraca do mistrza ceremonii (cebadora), który ponownie ją zalewa i przekazuje następnej osobie. Tutaj, w górskich częściach kraju do mate często dodaje się liście koki, które poza tym, że dodatkowo pobudzają, pomagają też radzić sobie z chorobą wysokościową.
W Purmamarca mijamy Cerro de los Siete Colores – Wzgórze Siedmiu Kolorów. Jak sama nazwa wskazuje, jest to kolorowa góra, będąca lokalną atrakcją turystyczną. Nas nie zachwyca – może dlatego, że naoglądaliśmy się przez ostatnie dni ładniejszych kolorowych gór, a może po prostu dlatego, że po wczorajszym grillu wciąż mamy wielkiego kaca.
Droga wspina się powoli do góry, a my zaczynamy czuć się coraz gorzej. Mieszanka kaca, niewyspania i wysokości odbiera mam wszystkie siły.
Na 3450 m n. p. m. droga przechodzi przez Salinas Grandes – dwa wyschnięte słone jeziora o powierzchni 535 km2, po których dzisiaj pozostała półmetrowej grubości warstwa soli. Robimy parę zdjęć i jedziemy dalej – za jakiś czas planujemy odwiedzić boliwijski Salar de Uyuni, więc takich widoków będziemy mieli jeszcze wiele.
Pod wieczór dojeżdżamy do Susqes. Miejscowość wygląda, jakby leżała na końcu świata (właściwie trochę leży). Droga kończy się na głównym placu, na ulicach jest pusto, a krajobraz trochę jakby postapokaliptyczny. Znajdujemy tani i brudny pokój u jakiejś señory. Hania nie ma zupełnie apetytu (na tej wysokości organizm trawi dużo gorzej), więc zostaje w pokoju, ja idę znaleźć coś do jedzenia.
Trafiam do jakiejś lokalnej speluny i zamawiam zupę. W telewizorze leci mecz, a w barze siedzą sami faceci. Kilku się do mnie dosiada i wypytują, co robię na takim odludziu. Ja z kolei pytam, czy i którędy przejeżdżają przez Susques samochody do Chile.
– Si, pasan, pero no mucho y solo camiones – Tak, przejeżdżają, ale niedużo i tylko ciężarówki.
Dobre i to, jakoś damy radę. Zamawiam drugą zupę (bo taka dobra!), gawędzę jeszcze chwilę z mężczyznami, których zaciekawiłem bardziej niż mecz, i wracam do naszego „bungalowu”.
Rano wychodzimy w miejsce, gdzie mają przejeżdżać ciężarówki w stronę granicy. Siedzimy popijając mate (kupiliśmy w Salcie swój kubek, bombillę, yerbę oraz termos), ale przez pierwsze dwie godziny nie przejeżdża nic. Potem ruch się trochę zwiększa i koło południa co kilkanaście minut przejeżdża już ciężarówka. W końcu jedna z nich się zatrzymuje.
– Jadę tylko 40 km, potem skręcam w prawo do fabryki – tłumaczy kierowca, zalewając po raz kolejny te same liście yerby wodą z termosu.
Okolica robi się zupełnie opustoszała. Jedziemy przez altiplano, czyli położony w Andach drugi największy płaskowyż świata (po Wyżynie Tybetańskiej). Otaczają nas pagórki, które może nie wyglądają na wysokie, ale w rzeczywistości znacznie przewyższają Mont Blanc. Żółto-czerwono-szarą ziemię porastają niskie trawy, a niebo przybiera kolory, jakie zobaczyć można tylko na wysokościach powyżej 4 tysięcy metrów, gdzie powietrze jest znacznie rzadsze.
Zgodnie z zapowiedzią, zatrzymujemy się przy zjeździe do fabryki węglanu litu. Węglan litu produkuje się z litu, który pozyskiwany jest z okolicznych salarów i którego Argentyna jest jednym z największym producentów świata (obok Chile, Australii i Chin). Naszą ciężarówkę widać jeszcze przez długi czas na wąskiej, prostej jak strzała bocznej drodze, w którą skręciła, potem znika za horyzontem.
Ustawiamy się na poboczu i czekamy. Na początku co kilkanaście minut przyjeżdża ciężarówka, ale wszystkie skręcają do fabryki. Potem ruch stopniowo zamiera.
Mijają 2 lub 3 godziny, a my wciąż czekamy. Co gorsza, nie jeździ już prawie nic. Zaczynamy się zastanawiać, czy dobrze zrobiliśmy, decydując się na jazdę stopem przez tak nieprzyjazny teren, i co będzie, jeśli będziemy musieli spędzić w tym miejscu noc. Mamy namiot i cienkie śpiwory, ale temperatura w nocy spada tutaj do -10°C. Założymy na siebie wszystko co mamy, włożymy śpiwór w śpiwór i jakoś to chyba będzie – myślimy.
Na szczęście w końcu zatrzymuje się stary, zardzewiały pickup. W środku siedzi siedem osób, na pace dodatkowe kilka. Ktoś się przesuwa, ktoś przesiada do środka i znajdują się dla nas dwa miejsce na pace. Mówią, że jadą tylko do wioski.
– Wioski? Myśleliśmy, że do granicy nie ma już nic – dziwimy się.
– To bardzo mała wioska, nie ma jej na mapach.
Faktycznie, gdy dojeżdżamy, okazuje się, że to mikroskopijna wioska, a w naszym pickupie przyjechała chyba cała jej populacja. Na miejscowość składa się pięć budynków. Nie doprowadzono prądu, więc domy mają na dachach panele słoneczne, co mocno kontrastuje z prostotą glinianych konstrukcji. Przy zabudowaniach znajduje się wspólny gliniany piec, którego używają do wypiekania tortilli.
Kończy mam się jedzenie, a jedna z chat służy za sklep. Jest zamknięty, ale ktoś mówi, że zawoła sprzedawczynię. Okazuje się, że to jedna z kobiet, które przyjechały z nami pickupem. W asortymencie sklepu, poza tortillą, jest niewiele, więc kupujemy ciastka oraz konserwę i wychodzimy na drogę. Mamy nadzieję, że coś jeszcze dzisiaj przejdzie, ale nie przejmujemy się już tak bardzo, bo tutaj mamy przynajmniej wioskę.
Mija godzina, ale, mimo że przejeżdża kilka TIR-ów, żaden się nie zatrzymuje. Gdy zaczynamy (nie pierwszy już dzisiaj raz) wątpić, podchodzi do nas kierowca pickupa, którym przyjechaliśmy.
– Jadę teraz na granicę, muszę coś załatwić. Wsiadajcie – mówi.
Dwa razy nie trzeba nam powtarzać. Po 30 sekundach siedzimy już w aucie, a plecaki leżą na pace. Kierowca wysadza nas kilkaset metrów przed granicą i jedzie załatwiać się sprawy. Szczęśliwi, że uda nam się zaraz dostać do Chile, idziemy w stronę kontroli paszportowej.
– Przykro mi, tędy tylko samochody, nie mogę przepuścić Was pieszo – informuje celnik.
– Oczywiście. Którędy mamy pójść, żeby przejść piechotą?
– Nie zrozumieliśmy się. Paso de Jama jest przejściem wyłącznie samochodowym. Musicie cofnąć się do Susques i wybrać drogę przez Paso Sico, przykro mi.
To 180 km, nie ma mowy – decydujemy szybko. Żegnamy się z celnikiem i odnajdujemy biuro, do którego z dokumentami wchodzą TIR-owcy. Rozgaszczamy się w środku i czatujemy na kogoś, kto zgodzi się powiedzieć, że jedziemy z nim. Niestety, wybór nie jest duży – odpadają TIR-y, w których już jadą dwie osoby, oraz takie, w których jedzie jeden kierowca, ale są zarejestrowane tylko na dwie osoby. Poznajemy wszystkich celników, jest całkiem wesoło, ale dopóki nie znajdziemy sobie transportu, nie przepuszczą nas. Czujemy się trochę jak Tom Hanks czekający na lotnisku w filmie Terminal.
Dopiero późnym wieczorem znajdujemy kierowcę, który zgadza się nas przygarnąć. W dodatku jedzie do San Pedro de Atacama, czyli dokładnie tam, gdzie chcemy się dostać. Formalności na granicy trwają jeszcze dobrą godzinę, ale w końcu ruszamy.
Droga dalej pnie się do góry, a nasz TIR wygląda, jakby ledwo dawał radę.
– Jesteśmy na ponad 4800 m n. p. m. Na tej wysokości powietrze jest już bardzo rzadkie i silnik zaczyna się przez to dusić – tłumaczy kierowca, po czym pociąga duży łyk mate z domieszką koki.
Do San Pedro dojeżdżamy późno. Nie mamy gotówki, a okazuje się, że żaden z trzech bankomatów w miasteczku nie działa. Ani za nocleg, ani za jutrzejszą wycieczkę do El Tatio nie da się zapłacić kartą, wiec musimy kombinować. Chodzimy po restauracjach i pytamy ludzi przy stolikach, czy możemy zapłacić kartą ich rachunek, a oni dadzą nam gotówkę. W czwartej knajpie z kolei, pizzerii, znajdujemy Francuzów, którzy zgadzają się nam pomóc. Kelner załatwia nam to samo przy jakimś innym stoliku, więc zdobywamy nawet więcej pesos, niż potrzebujemy.
Następnego dnia wyjeżdżamy o 4:30. Droga do El Tatio zajmuje dwie godziny, więc udaje nam się zgodnie z planem dotrzeć przed wschodem słońca. El Tatio to najwyżej położone (4320 m n.p.m.) i trzecie największe (po Yellowstone i Dolinie Gejzerów na Kamczatce) pole gejzerów świata. Składa się z 67 gejzerów i ponad 300 gorących źródeł, a także z wulkanów błotnych i basenów błotnych.
El Tatio najciekawiej prezentuje się, kiedy jest zimno. Wtedy różnica temperatur między gorącą wodą a powietrzem jest największa i wszystko bardzo efektowanie paruje. Najzimniejszą porą dnia są okolice świtu (dziś jest -15°C), dlatego przyjechaliśmy tutaj tak wcześnie.
Mechanizm powstawania gejzerów jest bardzo prosty. El Tatio otoczone jest przez aktywne wulkany, w związku z czym pod ziemią znajdują się tu pokłady wulkanicznej magmy. Jednocześnie w pobliżu jest też lodowiec, z którego wytapiająca się lodowata woda w kontakcie z gorącą magmą błyskawicznie gotuje się, co powoduje wzrost ciśnienia i wybuch gejzera.
W El Tatio można wykąpać się też w basenie termalnym, ale jest tak zatłoczony, że po paru minutach wychodzimy. W drodze powrotnej zatrzymujemy się jeszcze w malowniczej, ale bardzo turystycznej wiosce Machuca, gdzie, ku naszemu zaskoczeniu, spotykamy Irlandczyków, którzy tydzień temu wzięli nas na stopa w dolinie Calchaquí.
Lokalny przewodnik opowiada o pobliskich wulkanach i ich erupcjach. Chilijczycy najbardziej dumni są z wulkanu Lascar. Wulkan ten znajduje się przy granicy z Argentyną i za każdym razem, gdy wybucha, wiatr spycha cały pył wulkaniczny na stronę Argentyńską. Chilijczycy za Argentyńczykami specjalnie nie przepadają, więc są z takiego obrotu spraw bardzo zadowoleni.
Do San Pedro wracamy o 13:00. To idealna pora, żeby pożyczyć rowery i jechać… na Atacamę. Atacama to najbardziej sucha pustynia świata, nie licząc obszarów polarnych. Średnie roczne opady dla całej pustyni to zaledwie 1,5 cm, a na niektórych obszarach nigdy nie odnotowana deszczu. Ale wbrew pozorom, na Atacamie nie jest tak upalnie, jak mogłoby się wydawać – temperatura rzadko sięga 30°C, zazwyczaj utrzymuje się w okolicach 20-25°C, a w nocy potrafi spaść nawet poniżej zera.
Przed wyjazdem z miasteczka robimy postój pod sklepem i pakujemy do plecaka dwa litrowe piwa. Jak dobrze pójdzie, to w Valle de la Luna wypijemy je o zachodzie słońca. Kilka kilometrów dalej wjeżdżamy na pustynię. Jedziemy drogą, więc nawierzchnia jest utwardzona, ale gdy tylko zbaczamy z głównej trasy, rowery zaczynają zakopywać się w piasku i jedzie się znacznie ciężej. Nie pomaga też na pewno wysokość (Atacama leży średnio na 2240 m n.p.m) oraz palące, nawet o tej porze, słońce.
Im dalej w pustynię, tym krajobraz robi się bardziej księżycowy (stąd nazwa – Valle de la Luna, czyli Dolina Księżyca). W oddali widać kilka wulkanów, mijane skały przyjmują coraz dziwniejsze kształty, a piasek pod kołami ma co kawałek inną barwę. Warunki są tu na tyle podobne do pozaziemskich, że Valle de la Luna jest wykorzystywana do testowania łazików marsjańskich.
Tak jak się spodziewaliśmy, festiwal kolorów o zachodzie jest bardzo efektowny. Niebo, skały i piasek przybierają co chwilę inny odcień złotego, odbijając ostatnie promienie dnia. A do złocistych kolorów Atacamy nic nie pasuje lepiej niż złociste chilijskie piwo.
Po zmierzchu robi się dużo chłodniej, więc do San Pedro wracamy zmarznięci i zmęczeni. Ale nie mamy jeszcze dosyć pustyni – następnego dnia rano znów bierzemy rowery i jedziemy na Atacamę. Tym razem w kierunku piaskowych wydm, na których chcemy spróbować sandboardingu. Na plecach wieziemy deski pożyczone jeszcze w miasteczku oraz dużo wody i trochę piwa.
Gdy tylko opuszczamy San Pedro, robi się sucho i znacznie cieplej niż w miasteczku. W dodatku pustynia jest tu dość mocno pagórkowata. Do wydm dojeżdżamy wyczerpani.
Sandboarding wcale nie jest mniej męczący niż jazda rowerem po pustyni. Zjeżdża się przyjemnie, ale za każdym razem trzeba się najpierw z deską w rękach wdrapać na szczyt wydmy. Ja próbowałem już sandboardingu w Australii, ale tu jest o tyle łatwiej, że deski mają wiązania, w które wpina się swoje buty. W Australii staliśmy tylko na desce bez wiązań i skręcanie było dużo trudniejsze.
Po paru godzinach mamy dosyć i wracamy do San Pedro, a po południu wsiadamy w autobus przez Calamę (chyba najbrzydsze miasto w Chile) do Uyuni. Niedługo będziemy więc w Boliwii…
Kamila
Niesamowite zdjęcia. Od razu widać, że podróż się udała
Bartosz Ignasiak
Świetne zdjęcia i niesamowita podróż. Jak nie ma śniegu to i na piasku można zjeżdżać 😀
Szymon
Yerba jest genialna. W chwili obecnej mam 4 naczynia (2x z ceramiki i 2x z tykwy). Jak dobrze widzę, to macie pijecie Yerbe z palo santo. Jest różnica podczas picia?
I bym zapomniał.. świetne zdjęcia!
Maciek
Cięzko powiedziec, bo chyba nie jesteśmy jeszcze takimi konseremia, żeby poczuć różnicę 😛