Podróż 1 - Dookoła świata Australia
Outback
Adelaide, Południowa Australia, 20 czerwca 2014, godzina 22.15. Maciek właśnie przyleciał tu z Sydney – 3 godziny temu oddał klucze do mieszkania i pożegnał się ze współpracownikami, żeby wreszcie, po 6 miesiącach przerwy, móc kontynuować podróż. Ja zrobiłam to nieco wcześniej, i już od miesiąca jechałam autostopem wzdłuż wschodniego wybrzeża Australii, aż do Adelaide.
Spotykamy się przy głównej ulicy miasta. Gdzieś w okolicy mieszka Georgie, którą znaleźliśmy przez Couchsurfing i u której mamy spędzić noc. Na szczęście zdążyła podać nam swój adres (Elizabeth Rd 14/145), zanim rozładował jej się telefon, a ładowarkę zostawiła w pracy. Rozglądamy się więc za bramą z numerem 14, i nieopatrznie zatrzymujemy się na chwilę tuż obok pubu, żeby zerknąć na mapę. Zauważa nas grupka przyjaciół, którzy skoczyli tu po pracy na piątkowe piwko (lub pięć). Zanim się zorientowaliśmy, nasze plecaki leżały już obok ich stolika, a my zostaliśmy zmuszeni do wspólnych toastów. Georgie musiała więc poczekać kolejnych czterdzieści minut, w trakcie których staliśmy się ich nowymi przyjaciółmi (tymi z serii na śmierć i życie). Kiedy wreszcie udało nam się z powrotem założyć plecaki i z trudem odrzucić namowy na jeszcze jedną (ostatnią!) kolejkę, dostaliśmy wskazówki, w którą stronę mamy się teraz kierować.
Więc ruszyliśmy. Ponieważ po miesiącu rozłąki mieliśmy sobie mnóstwo do opowiedzenia, a plany na kolejne tygodnie były bardzo ekscytujące, nie zauważyliśmy nawet, że maszerujemy tak sobie już prawie godzinę. Znaleźliśmy co prawda numer 14, ale pod tym adresem znajdował się dom jednorodzinny, w którym ciężko byłoby zmieścić 145 mieszkań. Rozejrzeliśmy się więc za najbliższą żywą duszą, która mogłaby nam dać jakieś wskazówki na tej zupełnie pustej ulicy. Weszliśmy w tym celu do baru za rogiem, i tym razem, dla bezpieczeństwa, zwróciliśmy się do barmanki, jedynej trzeźwej osoby w lokalu. Pokazaliśmy jej mapę, a ona zlokalizowała szukany przez nas adres w punkcie, który znajdował się jakieś 40 metrów od pubu, w którym wypiliśmy nasze ostatnie piwo, i 4 kilometry od miejsca, w którym znajdowaliśmy się teraz. Zapomnieliśmy o tym, że przecież jesteśmy w Australii, gdzie nie tylko pory roku są odwrotne do naszych, ale i kolejność numerów przy podawaniu adresu – najpierw numer mieszkania, a potem numer bramy.
Nie mielibyśmy nic przeciwko przyjemnemu spacerkowi z powrotem, gdyby nie to, że był już środek nocy. Z kolei do taksówek w Australii się nie wsiada, jeśli jest się uczestnikiem niskobudżetowej wyprawy dookoła świata. Zwłaszcza, jeżeli przez ostatni miesiąc nie wydało się na transport ani centa, zwiedzając pół kraju wielkości Europy. Zrobiliśmy więc to co zwykle – stanęliśmy po lewej stronie ulicy z wyciągniętym kciukiem, łamiąc dwie podstawowe zasady podróżowania autostopem: nie rób tego w środku miasta i nie rób tego w środku nocy. I oczywiście, jak zwykle kiedy coś ma być niemożliwe, nie musieliśmy czekać nawet dziesięciu sekund, bo zatrzymał się już drugi nadjeżdżający samochód. Tym sposobem już po chwili znaleźliśmy się pod bramą Georgie. Która okazała się być osobą tak boską jak jej imię, a na nasze spóźnienie zareagowała machnięciem ręki i typowo australijskim „no worries”. Wypiliśmy herbatę podziwiając widok miasta z jej apartamentu, wymieniliśmy się wspomnieniami z podróży, pożyczyliśmy jej ładowarkę do telefonu, a potem poszliśmy spać, bo już za parę godzin miał się zacząć nowy dzień.
A na ten dzień mieliśmy sporo planów: z południowego wybrzeża Australii, na którym się znajdowaliśmy, ruszyć autostopem w stronę Uluru, świętej skały Aborygenów, znajdującej się w samym sercu Australii – a zatem w samym sercu pustyni, czyli tzw. outbacku. Georgie, jak każda inna osoba, której przedstawialiśmy ten pomysł, najpierw zbladła, potem złapała się za głowę, a na koniec kazała koniecznie zaopatrzyć się w roczny zapas wody pitnej i pod żadnym pozorem nie nawiązywać żadnych kontaktów z Aborygenami, a już na pewno nie wsiadać z nimi do samochodu. Dla nas ten plan był ryzykowny tylko pod jednym względem – mieliśmy na jego realizację bardzo mało czasu, bo już za 5 dni o świcie miałam wsiadać do samolotu z Alice Springs do Sydney, a stamtąd następnego dnia lecieć do Ameryki Południowej. A z autostopem tak to już jest, że nigdy nie wiadomo, czy 2000 km pokona się w dwa dni czy w dwa tygodnie. Sytuacja staje się tym bardziej problematyczna, gdy w okolicy nie ma nic oprócz czerwonego piachu. Jednak nie należymy do tych, których takie wątpliwości powstrzymują przed przygodą, dlatego o świcie z pozytywnym nastawieniem rozpoczęliśmy kolejny etap naszej podróży.
Zaczęło się nadspodziewanie dobrze – okazało się, że autobus, który wywiezie nas z centrum poza granice miasta, ma swój przystanek tuż pod blokiem, w którym mieszka Georgie. W dodatku podjechał dosłownie pod jej drzwi akurat kiedy wysiedliśmy z windy, a ponieważ była to sobota, kursował tylko raz na godzinę. Był to dla nas oczywisty znak, że cała podróż przebiegnie tak samo gładko. Jednak już wkrótce zaczęły się schody. Wysiedliśmy na ostatnim przystanku, zrobiliśmy szybkie zakupy, i zabraliśmy się za łapanie stopa. Niestety mieliśmy wrażenie, że żaden kierowca nas nie zauważa, a w dodatku zaczął padać deszcz. Upłynęła godzina, jakże dla nas cenna, a my nie ruszyliśmy się nawet o metr. Gdy zobaczyliśmy nadjeżdżający autobus, z żalem postanowiliśmy nagiąć zasadę przemieszczania się za darmo, i tym środkiem transportu zbliżyć się trochę do autostrady. Jak się okazało, była to bardzo dobra decyzja, bo kierowca autobusu pochodził z Rumunii i też w młodości podróżował. Dlatego, gdy zobaczył nasze plecaki, absolutnie nie wyraził zgody na to, żebyśmy zapłacili mu za bilet. A pod koniec, gdy wszyscy inni pasażerowie już wysiedli, nadrobił trochę drogi, żebyśmy mogli wysiąść tuż obok stacji benzynowej przy drodze wylotowej na autostradę. Stacje benzynowe i autostrady to coś, co autostopowicze lubią najbardziej. Stąd już bez większych problemów, ale powoli, wydostawaliśmy się z Adelaide, a jeszcze przed zmierzchem dotarliśmy do Port Augusta, czyli ostatniego miasta przed outbackiem. Stąd zabrał nas ostatni tego dnia kierowca, który opowiadał nam różne ciekawostki – o gwiazdach australijskiego rock”n”rolla (AC/DC i INXS) i o domniemanych przyczynach śmierci ich członków, czy też o tym, że na australijskim godle przedstawione jest emu i kangur, czyli jedyne na świecie zwierzęta, które nie potrafią chodzić do tyłu. Ma to na pewno jakieś ukryte znaczenie i jest kolejną historyjką udowadniającą wyjątkowość tego narodu. Zauważyliśmy już wcześniej, że Australijczycy lubią przedstawiać swój kraj w taki sposób, że brzmi to lepiej niż jest w rzeczywistości – na przykład nadając miastom nazwy takie jak Gold Coast, Surfing Paradise czy Rainbow Beach. Co nie zmienia faktu, że rzeczywiście ich kraj potrafi zrobić wrażenie.
Mieliśmy ogromne szczęście, bo zabrał nas już pierwszy samochód jadący w stronę Alice Springs – a więc czekaliśmy zaledwie dwadzieścia minut.
Na początku nasz kierowca zadał standardowe pytanie – czy widzieliśmy już film „Wolf Creek”? Nie widzieliśmy, ale mając za sobą dziesiątki złapanych stopów w tym kraju, znałam już dokładny zarys fabuły tego horroru. Australijski psychopata zabija backpackerów z Europy, zaciągając ich do swojej posiadłości w outbacku. Scenariusz oparty na faktach. Nie przerażało nas to jednak, a nasz nowozelandzki kierowca zażartował, że jest jego synem i trwają prace nad sequelem.
– Nie macie nic przeciwko temu, że palimy w samochodzie? – zapytał Nowozelandczyk, wrzucając nasze plecaki do bagażnika. Oczywiście że nie mieliśmy nic przeciwko, jesteśmy w końcu wzorowymi autostopowiczami! Wskoczyliśmy na tylne siedzenie pokrytego czerwonym pyłem SUVa i ruszyliśmy przed siebie. Prosto przed siebie. Przez najbliższe tysiąc kilometrów nie miało nas spotkać nic, co chociaż odrobinę przypominałoby zakręt. Nasz kierowca przygotował się odpowiednio na tę nudną trasę.
– Wiecie. Jak mówiłem o paleniu w samochodzie, miałem na myśli doobie. – wyjaśnił, zapalając skręta i włączając hit zespołu Men at Work – „Down Under”, czyli ich chyba jedyny znany kawałek, mówiący – jak sama nazwa wskazuje – o Australii. Z tym idealnym podkładem muzycznym przemierzaliśmy pustynię, choć przez niezmienny krajobraz za oknem mieliśmy wrażenie, że stoimy w miejscu. Co jakiś czas pojawiały się tylko drogowskazy i billboardy, z których najbardziej rozbawił nas ten zapowiadający Mini Market – już za 500 km. I pewnie bliżej nie było ani żadnego marketu (nawet takiego mikro!), ani toalety, bo kiedy przyjaciółkę naszego kierowcy wezwała potrzeba, zatrzymaliśmy się na poboczu. W zasięgu wzroku nie było ani jednego krzaczka, więc musiała kucnąć za samochodem, który na szczęście był tak wysoki, że mogła się czuć komfortowo. Ruszyliśmy dalej. W pewnym momencie zauważyliśmy, że przy drodze zatrzymał się samochód, a jego pasażerowie łapią stopa, najwyraźniej potrzebując pomocy. Kiedy podjechaliśmy bliżej, okazało się, że samochody są dwa (z wypożyczalni Jucy), a pasażerów dziesięciu (i pochodzą z Korei). A pomocy potrzebowali, bo w campervanach skończyło się paliwo. W obu.
W tej sytuacji do naszej załogi dołączył jeden Koreańczyk z pustym kanistrem i workiem jabłek w ramach zapłaty za podwózkę (cała dziesiątka pracowała zbierając jabłka na farmie pod Melbourne). Wszyscy razem dotarliśmy do najbliższej stacji, która znajdowała się w Coober Pedy, i tu się rozdzieliliśmy – Nowozelandczyk z koleżanką pojechali dalej, w głąb pustyni (na pożegnanie ostrzegając nas przed Aborygenami), Koreańczyk napełnił kanister i łapał stopa w przeciwną stronę, a my udaliśmy się pieszo na zwiedzanie miasteczka. Coober Pedy znane jest przede wszystkim z domów budowanych pod ziemią lub wykutych w skale. Nic dziwnego – w miejscu, gdzie temperatury przez cały rok nie spadają poniżej 30 stopni, mieszkańcy nie mają innego wyjścia. Oczywiście nikt nie kazał im żyć na środku pustyni, ale mając na uwadze cenne złoża opalu i powstałe tu kopalnie, prawdopodobnie nawet mieszkanie pod ziemią może być znośne. Za to nam najbardziej spodobały się cmentarzyska opuszczonych samochodów. To w Australii klasyka – młodzi turyści z innych kontynentów przyjeżdżają tu na kilka miesięcy i za kilkaset-kilka tysięcy dolarów kupują auto z zamiarem przemierzenia nim kraju. A potem nagle w połowie drogi coś się psuje i naprawa czy odholowanie okazuje się być droższe niż sam samochód. I bardziej opłaca się zostawić go tam, gdzie skończył swój bieg, by następni nieszczęśliwcy mogli wybierać sobie zamienne części. Dlatego my jednak zawsze wybieramy autostop. I do tej rozrywki wróciliśmy po dwóch godzinach zwiedzania podziemnego miasta. Droga dalej była prosta i dalej tylko jedna, a wszystkie mijające nas auta przemierzały kilka tysięcy kilometrów tylko po to, żeby zobaczyć kawał czerwonej skały – zupełnie tak jak my. Ale nie szło już tak łatwo jak rano. Były to w końcu ostatnie dni czerwca, a więc i jedne z najkrótszych dni w roku, i choć wybiła dopiero 15.00, już wkrótce miało zacząć się ściemniać. Coober Pedy było więc idealnym miejscem, aby zatrzymać się tu na noc w połowie drogi z wybrzeża – mało kto miał jeszcze jechać dziś dalej. Mimo to nie poddaliśmy się i przesiedzieliśmy z wyciągniętymi kciukami trzy godziny. Przez te trzy godziny zatrzymało się przy nas tylko dwóch kierowców – oboje byli z Korei, prowadzili campervany z wypożyczalni Jucy i mieli ze sobą po czworo koreańskich pasażerów. Nie wiemy, czy zorientowali się, że to nie nasze pierwsze spotkanie, ani po co się zatrzymali, bo i tak skręcali do Coober Pedy. Na pytanie, czy zostają tu na noc, odpowiedzieli twierdząco, ale do ostatniej chwili nie byliśmy pewni, czy na pewno nas zrozumieli. Dopiero gdy zmierzch już prawie zapadł, zaczęliśmy marudzić, że trzeba było odpuścić Coober Pedy i jechać dalej z Nowozelandczykiem. Czasu mieliśmy coraz mniej – z żalem dochodziłam do wniosku, że prawdopodobnie Uluru trzeba będzie odpuścić i pędzić prosto na lotnisko w Alice Springs. – Zwijamy się stąd o 18.00 – zarządził Maciek. Wybraliśmy już nawet najprzyjemniejszy fragment piachu na rozbicie namiotu, a myślami byliśmy już przy tym, co wrzucimy dziś do menażki, kiedy wybiła 17.57. Wtedy to z kłębów pustynnego pyłu wyłoniły się dwa zielone campervany z wypożyczalni Jucy. Oba zatrzymały się obok nas. Wyskoczyło z nich dziesięciu Koreańczyków, którzy zdawali się nie podzielać naszej ekscytacji faktem, że spotykamy się po raz czwarty, tylko bez słowa przearanżowali wnętrza pojazdów i kazali nam wdrapać się na górę. Tak – wewnątrz Jucy były dwie kondygnacje. Ta górna miała jakieś 50 centymetrów wysokości. W sam raz, żeby położyć się i przespać całą drogę. Tak też zrobiliśmy. Zasnęliśmy natychmiast, nie czując, że nieustannie się przemieszczamy. Zbudziło nas po kilku godzinach wołanie: Miss! Mister! Look out of the window! Wstawanie o świcie nie należy do naszych ulubionych rozrywek, ale trzeba przyznać – jeszcze nie zdarzyło nam się budzić z takim widokiem za oknem.
Ayers Rock, dla Aborygenów Uluru. Kiedyś uznawany za największy monolit świata (dopóki nie znaleziono większego, kilka tysięcy kilometrów dalej – ale ciągle w Australii). Podobno najpiękniej wygląda o wschodzie lub zachodzie słońca, kiedy zmienia kolory w zależności od padania promieni słonecznych. My nawet się nie nastawialiśmy na możliwość zobaczenia skały o takiej porze, bo podróżowanie autostopem, poza niezliczonymi zaletami, stwarza też wiele ograniczeń (na terenie Parku Krajobrazowego rozbijanie namiotu jest zabronione). Dołączyliśmy więc do licznej grupy turystów czekających na słońce z aparatami. Zrobiliśmy kilkadziesiąt obowiązkowych zdjęć, a kiedy słońce wyłoniło się zza horyzontu na dobre, wróciliśmy na parking z zamiarem zrobienia sobie śniadania. Tak jak na każdej australijskiej plaży czy parku, stały tu pod wiatą elektryczne grille. Można z nich korzystać do woli, zupełnie za darmo. A w dodatku nikt ich nie niszczy ani nie kradnie części! Włączyliśmy jedno z tych urządzeń, aby postawić na nim menażkę z wodą na herbatę. Doskonale kontrastowała z taflą obok, która została w stu procentach przykryta przez koreańskie jedzenie – plastry tłustego, różowego, skwierczącego mięsa, smażoną kapustę, sałatki i sosy. Nasi przyjaciele zaprosili nas na ich tradycyjne śniadanie (którego przygotowanie trwało około godzinę), my poczęstowaliśmy ich naszym wrzątkiem (za który grzecznie podziękowali). Porozmawialiśmy jeszcze chwilę – trochę na migi, a trochę po angielsku, przy czym Koreańczycy każde zdanie zaczynali i kończyli przeciągłym „oooo…”, tak jakby wszystko ich dziwiło. Po śniadaniu rozdzieliliśmy się – oni pojechali do odległego o 20 kilometrów Parku Narodowego Kata Tjuta, my ruszyliśmy na pieszą wycieczkę wokół Ayers Rock. Nie chcieliśmy się wspinać na górę – po pierwsze, jest to sprzeczne z wiarą i kulturą Aborygenów, którzy nieustannie walczą z turystami. Po drugie, prawdopodobnie w taki dzień dostalibyśmy udaru słonecznego. Spacer wydawał się rozsądnym rozwiązaniem. Obejście skały zajęło nam dwie godziny, co oddaje skalę jej rozmiarów. Mogliśmy też z bliska przyjrzeć się licznym jamom i szczelinom z aborygeńskimi malowidłami. Po drodze nie spotkaliśmy wielu innych zwiedzających. Nie wiem, dlaczego czuliśmy w tym wszystkim coś wyjątkowego – czy udzielała nam się ta aura świętości, którą dostrzegali tu Aborygeni, a może dlatego, że dotarcie tutaj pochłonęło tyle naszego czasu i energii. Byliśmy w samym sercu ogromnej Australii, i pierwszy raz od miesięcy tak daleko od oceanu. Po spacerze, tradycyjnie, rozłożyliśmy się z tobołkami na poboczu. Dziś już jednak nie było tak nerwowo. Do docelowego miejsca mieliśmy już tylko 440 kilimetrów (a na mapie wygląda, jakby Uluru leżało tuż pod Alice Springs…) i ponad dwa dni na dotarcie na lotnisko. Mimo że skałę wciąż dobrze było widać, byliśmy już poza terenem chronionym i mogliśmy spokojnie rozbić tu namiot (teoretycznie. Tak naprawdę spanie na dziko jest w Australii zabronione). Rozłożyliśmy się więc wygodnie. Zaczepialiśmy każdy mijający nas samochód, ale bez większych nadziei na powodzenie. Czytaliśmy książki, coś przekąsiliśmy, odpoczywaliśmy. Udało się nawet złapać zasięg w telefonie, chociaż bateria była bliska wyczerpaniu. Żartowaliśmy, że to nic – naładujemy ją przecież w jednym z campervanów Jucy, kiedy znowu spotkamy się z Koreańczykami. W końcu to bardzo prawdopodobne, żeby spotkać tych samych ludzi szósty raz w ciągu dwóch dni, na pustyni o powierzchni dwudziestokrotnie większej niż Polska.
I znowu zaczęło się ściemniać, a samochodów opuszczających park narodowy było coraz mniej. To była już pora na rozbicie biwaku.
– Poczekajmy na ostatnie auto, które nas minie od teraz. Jeśli się nie zatrzyma, to kończymy na dzisiaj. – powiedział Maciek.
– A co jeśli to ostatnie to będzie pierwsze Jucy? Poczekamy jeszcze na drugie? – zażartowałam.
Można się więc domyślić, że płakaliśmy ze śmiechu, kiedy ostatnim mijającym nas autem był campervan z wypożyczalni Jucy, zaraz za nim następny taki sam, a wewnątrz dziesięciu Koreańczyków. Przywitali nas tylko serdecznym, choć ciągle zdziwionym „oooo…”, nie rozumieli chyba jednak, dlaczego dla nas to wszystko jest tak zabawne. Podczas dzisiejszej przejażdżki zostaliśmy posadzeni na dolnej kondygnacji, razem z najbardziej rozmownymi Koreańczykami. Uczyliśmy ich mówić po polsku, oni nas po koreańsku. Przejechaliśmy razem tylko dwieście kilometrów – pożegnaliśmy się w miejscu, gdzie w lewo skręca się do Alice Springs, a w prawo do Melbourne. Pogodziliśmy się z tym, że to prawdopodobnie nadze ostatnie spotkanie z Koreańczykami na tej trasie. Była już późna noc, gdy wyskakiwaliśmy na przydrożnej stacji i wyciągaliśmy z Jucy swoje bagaże („gdzie moje buty? Zawsze kładłam je tutaj!”). Teraz z czystym sumieniem mogliśmy już iść spać. Rozbiliśmy namiot wśród suchych pustynnych krzewów i zjedliśmy kolację (chleb tostowy z tuńczykiem z puszki i wino znalezione w metrze w Melbourne).
Zbudziliśmy się o świcie i, po szybkim śniadaniu, ruszyliśmy na ostatni odcinek dzielący nas od Alice Springs. Udało nam się pokonać go za jednym zamachem. Zabrał nas kierowca białego pick-upa, w którym oprócz siedzenia kierowcy było tylko jedno dla pasażera. Podzieliliśmy się nim po równo i w ten sposób pokonaliśmy te ostatnie 200 kilometrów. Zrobiliśmy tylko przerwę w outbackowym pubie, który wyglądał, jakby czas zatrzymał się w nim dwadzieścia pięć lat temu. Wszyscy się tu znali (łącznie z naszym kierowcą), w kącie stała szafa grająca (w której przeważały kawałki country, jakich w Europie nikt nigdy nie słyszał), a na zewnątrz, za drucianym płotem, biegały hodowlane emu. Było to pewnie jedyne miejsce spotkań w promieniu kilkudziesięciu kilometrów. Zanim osiągnęliśmy cel, nasz kierowca (oprócz ostrzeżenia przed wdawaniem się w jakiekolwiek relacje z Aborygenami) opowiedział nam, czemu kangury nazywają się kangurami. Historia ta sięga czasów, kiedy na kontynencie pojawili się pierwsi Europejczycy. Zobaczyli te dziwne zwierzęta i zapytali miejscowych – co to jest? „Kangaroo”, odpowiedzieli Aborygeni. Co w ich języku oznacza „nie wiem”. Oprócz tego, że jest zabawna, ta anegdotka jest też najprostszym odzwierciedleniem relacji pomiędzy białymi a rdzennymi Australijczykami.
Nasza autostopowa wycieczka przez pustynię skończyła się w samym sercu Alice Springs. Miasteczko jak z westernu, które pewnie dałoby się okrążyć na piechotę szybciej niż Ayers Rock, i w którym zobaczyliśmy na raz więcej Aborygenów, niż w jakimkolwiek innym australijskim mieście. Są bardzo charakterystyczni – mają ciemną karnację, głęboko osadzone oczy, duże nosy i wysunięte szczęki. Zazwyczaj trzymają w dłoni butelkę piwa. To podobno poważny problem społeczny, który pojawił się tu razem z pierwszymi Europejczykami – Aborygeni nie potrafili oprzeć się nałogowi alkoholowemu. Mimo tych stereotypów i ostrzeżeń, które słyszeliśmy tyle razy po drodze, mieliśmy straszną ochotę poznać ich bliżej i przekonać się, czy to wszystko prawda. Do tej pory w naszej podróży najlepiej wspominaliśmy miejsca, które nam odradzano – jak choćby niebezpieczny Iran czy nudne miasteczka w Malezji. Jednak póki co musieliśmy skupić się na spotkaniu z Jasonem, u którego mieliśmy nocować. Umówiliśmy się z nim przez Couchsurfing, jeszcze zanim wyjechaliśmy z Adelaide. Szykowaliśmy się więc na typowe couchsurfingowe spotkanie – rozmowy do świtu, wspólne zwiedzanie miasta, gotowanie i dzielenie się historiami z podróży.
Ale Jason okazał się być zaprzeczeniem tego wszystkiego. Przyjechał po nas samochodem i zabrał do domu – przez całą drogę prawie się nie odezwał. Nic się nie zmieniło, kiedy dotarliśmy na miejsce. Pokazał nam, gdzie mamy się ulokować, i poszedł oglądać telewizję. Czuliśmy się dziwnie, ale na warunki nie mogliśmy narzekać – mieliśmy dla siebie osobne pokoje, dużą łazienkę (która wyglądała jak w pokoju hotelowym – nie było w niej żadnych kosmetyków) i kuchnię do dyspozycji (w ogromnej, dwudrzwiowej lodówce nie było nawet musztardy). Aby rozluźnić trochę atmosferę, postanowiliśmy przygotować obiad i zabawić naszego gospodarza rozmową. Szło nam dość opornie, bo na opowieść o przemierzeniu pustyni autostopem zareagował prychnięciem i stwierdził, że wystawiliśmy się na pewną śmierć. Na koniec skrytykował nas za to, że marnujemy czas podróżując po tak nudnym kraju, jakim jest Australia, podczas gdy przyjechaliśmy tu z najpiękniejszego i najciekawszego kontynentu. Po przełknięciu ostatniego kęsa makaronu z sosem uznaliśmy, że najlepiej będzie, jeśli teraz pójdziemy zwiedzać miasto. Jak się okazało, była to rozrywka na maksymalnie dwie godziny. A my mieliśmy tu spędzić jeszcze cały jeden dzień – mój samolot odlatywał dopiero pojutrze, a Maciek stwierdził, że nie będzie jeszcze jechać dalej, żebym nie została sama z Jasonem. Postanowiliśmy uatrakcyjnić sobie wieczór tak, jak to zawsze robimy w Polsce – kupiliśmy sobie piwo. Teraz trzeba było tylko znaleźć przyjemne miejsce, w którym można by usiąść i spożyć alkohol. Szliśmy wzdłuż koryta wyschniętej rzeki (Jason podobno raz w życiu widział, jak płynęła tędy woda), kiedy zobaczyliśmy siedzącą pod drzewem grupkę trzech Aborygenek. One też piły piwo i serdecznie do nas pomachały. Przeszliśmy kilka metrów dalej i spojrzeliśmy na siebie porozumiewawczo – po czym zawróciliśmy, żeby zapytać, czy możemy dołączyć. Kobiety chętnie przytaknęły i zrobiły nam miejsce obok siebie. Podświadomie kurczowo trzymałam torebkę, w której miałam pieniądze. Zupełnie niepotrzebnie. Była to swobodna rozmowa, podobna do setek innych błahych pogawędek, które odbyliśmy z ludźmi z całego świata przez ostatnie miesiące. Rozmawialiśmy o naszym zwiedzaniu Uluru, o tym, skąd przyjechaliśmy i o wioskach, z których one się wywodzą. Bardzo dobrze mówiły po angielsku, choć ich rodzimym językiem był jeden z wielu aborygeńskich dialektów. Zanim piwo się skończyło, nieśmiało spytaliśmy, czy zgodzą się na wspólne zdjęcie. Zgodziły się, ustawiły przed obiektywem, a najmłodsza wystawiła rękę po opłatę w wysokości jednego dolara, za co najstarsza natychmiast ją skarciła.
Pożegnaliśmy się, gdy kobiety stwierdziły, że słońce osiągnęło punkt na niebie, który każe im już wracać do domu. Przed odejściem ostrzegły nas tylko, żebyśmy w swojej podróży uważali na białych. Ciemni, tacy jak one, są w porządku. Oni na pewno nie zrobią nam krzywdy. Nas też słońce poprowadziło do domu, i choć był to wieczór pełen pozytywnych wrażeń, nie opowiedzieliśmy o nim Jasonowi. Zresztą nie zapytał. Zanim położyliśmy się spać, obejrzeliśmy polecany przez wszystkich horror o Australijczyku zabijającym europejskich backpackerów w Wolf Creek. Mój czas na tym kontynencie się już kończył, więc w planach nie było więcej autostopowych wypraw, ale z sentymentem oglądałam te same krajobrazy i tych młodych, naiwnych ludzi, którzy z zaufaniem wsiadali z obcym mężczyzną do auta.
Na szczęście nam udało się pokonać pustynię w jednym kawałku i wszystko potoczyło się jeszcze lepiej i szybciej, niż planowaliśmy. Tutaj się pożegnaliśmy. Ja z wielkim smutkiem opuszczałam Australię, jednocześnie nie mogąc doczekać się kolejnych przygód w Ameryce Południowej, a Maciek lądem kierował się w stronę wybrzeża przez nieodkryty jeszcze przez nas pustynny szlak.
martunia
„Niemiec płakał jak sprzedawał” <3