Podróż 1 - Dookoła świata Australia
Góra Kościuszki i inne wycieczki
Od kilku dni wszyscy mamy pracę w Sydney i stać nas wreszcie na podróżowanie. Choć niestety, gdy pieniądze przestają być problemem, staje się nim czas wolny, więc na razie ograniczać się musimy do weekendów.
W pierwszy weekend jedziemy do Royal National Park – drugiego najstarszego parku narodowego świata (po Yellowstone w USA). Rozciąga się wzdłuż wybrzeża Pacyfiku, zaczynając zaledwie parę kilometrów na południe od Sydney, więc na miejsce dojeżdżamy jeszcze miejskim pociągiem. W parku spędzamy cały dzień pokonując przepiękny Coast Walk – zapierającą dech w piersiach kilkunastokilometrową pieszą trasę po klifach wzdłuż brzegu oceanu. Pod nami rozbijają się rozpędzone fale, nad głowami świeci słońce, a ochładza nas delikatna bryza. Czego chcieć więcej?
Do Sydney wracamy ustęsknionym stopem, którym podrzuca nas Rosjanin Alex.
– Zapiszcie sobie telefon – mówi na pożegnanie, po czym dyktuje numer – to kontakt do polskiej mafii tu w Sydney. Jakbyście mieli jakieś problemy, to dzwońcie. Powołajcie się na Alexa, to na pewno wam pomogą.
No, teraz czujemy się zdecydowanie bezpieczniej. Może nawet spróbujemy ściągnąć pieniądze za malowanie, których nigdy nie dostaliśmy?
W Ku-ring-gai Chase National Park, tak jak i w wielu innych parkach, muzeach, galeriach i podobnych miejscach publicznych, spotykamy bardzo miłych starszych panów z obsługi. W Australii wiele osób na emeryturze zostaje wolontariuszami w różnych instytucjach. Dzięki temu poznają inne osoby w swoim wieku, nie nudzą się w domu, nawiązują kontakt z ludźmi i czują się potrzebni. W parkach narodowych na przykład zajmują się informowaniem turystów o możliwych trasach spacerowych, dbaniem o rośliny i zwierzęta, sprzedawaniem biletów i wszystkim, do czego czują się na siłach. W końcu w trzeci weekend robimy sobie dłuższą wycieczkę – jedziemy zdobyć nasz pierwszy szczyt do korony świata – Górę Kościuszki. W piątek po pracy wypożyczamy auto i pokonujemy ponad 500 km w stronę Parku Narodowego Strzeleckiego. Sir Paweł Edmund Strzelecki był polskim podróżnikiem, geologiem i geografem, który w 1839 roku dotarł do Australii, by prowadzić tutaj badania geologiczne. Jeszcze w tym samym roku wyruszył na wyprawę w Alpy Australijskie i w 1840 dokonał pierwszego udokumentowanego wejścia na najwyższy szczyt kontynentu, nadając mu imię polskiego bohatera narodowego Tadeusza Kościuszko. Dzisiaj uważa się jednak, że zamieszkujący w pobliżu Aborygeni zdobywali go już wcześniej wielokrotnie (szczyt, nie Strzeleckiego).
Po drodze spotykamy w końcu nasze pierwsze kangury. Kilka żywych, ale jednak zdecydowana większość to leżące przy drodze ofiary zdarzeń z samochodami. Nie bez powodu większość samochodów w outbacku jest wyposażona w tzw. roo bars, czyli rury na kangury z przodu pojazdu. No a dla mnie to pierwsze kilometry za kierownicą w ruchu lewostronnym (skutery w Azji się nie liczą!). Okazuje się, że przestawienie się wcale nie jest takie trudne, tylko czasem zamiast kierunkowskazu włącza się wycieraczki
Nocujemy na dziko w namiotach nad jakimś jeziorem. Bardzo nam wszystkim brakowało spania pod gwiazdami od kiedy przyjechaliśmy do Sydney. Tym bardziej, że na półkuli południowej niebo jest zupełnie inne niż w Europie – nad horyzontem kierunek południowy wyznacza krzyż południa, obok błyszczy mały wąż wodny, centaur i parę innych nieznanych na północy gwiazdozbiorów. Ale jak to możliwe, że część z nich opisali już starożytni Grecy, którzy nigdy aż na południową półkulę się nie zapuścili? Otóż jeszcze w 500 roku naszej ery oś Ziemi ustawiona była tak, że dzisiejsze gwiazdy nieba południowego można było dostrzec z Europy. Później oś się przesunęła i teraz, żeby zobaczyć krzyż południa, trzeba lecieć aż do Australii.
Niestety, mimo gwieździstego nieba wieczorem, rano budzi nas mocny deszcz. Próbujemy przeczekać ulewę, nie spiesząc się ze śniadaniem, ale opady nie słabną, a i prognozy nie napawają optymizmem. A więc nasz pierwszy szczyt do korony świata będziemy atakować przy niesprzyjającej pogodzie. Brzmi poważnie.
Tylko że „atakować” to chyba za duże słowo. Góra Kościuszki to najłatwiejszy szczyt w koronie Ziemi. Ma zaledwie 2230 m n. p. m., nie wymaga umiejętności wspinaczkowych, a na szczyt prowadzi ubita ścieżka. Australijczykom największe problemy sprawia chyba wymówienie nazwy góry, która powszechnie znana jest tutaj jako „Mount Kozijosko”. Tutaj też leżą jedyne tereny narciarskie w Australii.
Mimo że Góra Kościuszki jest najwyższym szczytem kontynentu australijskiego, nie jest najwyższą górą Australii – tą jest wulkan Mawson Peak na, będącej australijskim terytorium, wyspie Heard leżącej niedaleko Antarktydy. Część osób twierdzi, że Góra Kościuszki nie jest też najwyższym szczytem kontynentu, bo Australia jest częścią Oceanii, a najwyższym szczytem Australii i Oceanii jest Puncak Jaya na Nowej Gwinei (4884 m n. p. m.).
Do przejścia w dwie strony mamy niecałe 15 km, a szczyt zdobywamy, całkowicie przemoknięci w nieco ponad 2 godziny. Potem jeszcze niecałe 2 godziny zejścia do auta (prawie zbiegnięcia, bo jest nam już bardzo zimno), po drodze wizyta w najwyżej położonej toalecie w Australii i, włączając ogrzewanie na maksa, ruszamy w stronę stolicy kraju, Canberry.
W Canberrze odwiedzamy parlament oraz Australijski Pomnik Wojny (Australian War Memorial), na którym wypisane są nazwiska 102 tysięcy poległych we wszystkich konfliktach zbrojnych, w których brała udział Australia. Zaledwie kilkuset z nich zginęło na terenie Australii, bo w całej historii kraju doszło tu do zaledwie kilku bombardowań i ostrzałów ze strony Japończyków oraz paru rebelii, walk z Aborygenami i… wojny z emu. Tak, w 1932 roku australijski rząd wysłał do walki przeciwko emu, które zagrażały polom pszenicy, wojsko. Dowódcą mianowany został major Meredith, a w walce brało udział wielu doświadczonych żołnierzy. Mimo tego, major Meredith wychwalał w swoich raportach przebiegłość i wytrzymałość emu. Ostatecznie wojna zakończyła się zwycięstwem sił rządowych, które jak wynika z raportów majora zabiły tysiąc ptaków i raniły dalsze 10 tysięcy. O stratach w ludziach nic nie wiadomo. Na kolację jemy burgery w outbeckowym pubie z automatami do gry i wyścigami konnymi w telewizorze na ścianie. Całkiem klimatycznie. Nocujemy w namiotach pod Goulburn, a przed spaniem dowiadujemy się jeszcze z przewodnika, że Górę Kościuszki zdobyliśmy nieświadomie dokładnie w 174. rocznicę pierwszego zdobycia przez Strzeleckiego!
W niedzielę kierujemy się powoli w stronę domu, odwiedzając jeszcze po drodze jaskinię pełną świetlików oraz zatrzymując się na chwilę przy mijanymi pomniku sir Pawła Edmunda Strzeleckiego. Na pocieszenie w poniedziałkowy poranek pozostaje tylko to, że już wkrótce planujemy kilkudniowy urlop i wypad na Tasmanię…