Podróż 2 - Ameryka Środkowa Panama
Wulkan oraz dżungla
Panama City znów jest dla mnie tylko miejscem przesiadki. Tym razem jadę z Darién na południu kraju do Cerro Punta na północy – małej wioski w prowincji Chiriqui, niedaleko której swój początek ma Sendero de los Quetzales – Szlak Quetzali.
Po śniadaniu w Cerro Punta (ryż z fasolą i tortilla) próbuję łapać stopa. Zatrzymuje się już pierwszy samochód i podrzuca mnie do samego wejścia na szlak, gdzie muszę wpisać się do specjalnej księgi. Widzę, że dzisiaj jeszcze nikogo na szlaku nie było, ale wczoraj wszedł jeden Francuz. A więc są w okolicy oprócz mnie jeszcze jacyś turyści – od kiedy wysiadłem z samolotu cztery dni temu, nie spotkałem jeszcze żadnego.
Sendero de los Quetzales ma zalewdwie 5,7 km długości, ale prowadzi przez gęstą dżunglę, wiec idzie się ciężko i wolno. Po drodze przechodzę przez punkt widokowy z całkiem ładną panoramą i brodzę przez dwie rzeki. Nie udaje mi się jednak wypatrzeć żadnego z quetzali, od których pochodzi nazwa trasy. Quetzale to małe zielone ptaszki występujące w Ameryce Środkowej i Południowej. Dla Majów były świętymi zwierzętami, a w Gwatemali na ich cześć nazwano nawet walutę. Podobno nie są w stanie żyć w niewoli – zamknięte w klatce umierają w ciągu doby.
Gdy szlak się kończy, najbliższa cywilizacja oddalona jest jeszcze o kilka kilometrów marszu drogą. Ku mojemu zaskoczeniu, jest tu ładniej niż na samym Sendero. Zielone pagórki, między nimi na zmianę łąki oraz lasy, a przede mną wąska szosa wijąca się aż po horyzont. Podziwiając widoki, dochodzę do przystanku busików, które jak się okazuje, jadą dokładnie tam, dokąd potrzebuję – do Boquete.
Boquete jest niewielką miejscowością niedaleko wulkanu Baru, na który planuję wejść. Łatwo znajduję główny plac, a na placu, ku mojemu zdziwieniu, turystów i hostel. Dobrze móc w końcu odezwać się po angielsku
W hostelu dowiaduję się, że dzisiaj o 23 organizują transport do podnóża wulkanu. Jest 16:30, a w nogach mam pięć godzin marszu, ale nie zamierzam czekać na następną okazję. Od 20 ucinam sobie trzygodzinną drzemkę i chwilę przed 23 jestem gotowy do drogi.
– Jedziesz na wulkan? – zagaduje mnie dziewczyna śpiąca na łóżku pode mną. – Powodzenia, ja wybieram się jutro.
Dziękuję i też życzę powodzenia, ale zaspany, po ciemku, w czasie 30-sekundowej rozmowy nie zapamiętuję twarzy.
Mały busik z hostelu dowozi nas na początek szlaku na szczyt. Na trasę ruszam w towarzystwie dwóch Amerykanów, Francuza, Albańczyka, Włocha i Australijczyka. Zakładamy czołówki, bluzy i zaczynamy podejście. Przed nami jakieś 5-6 godzin wspinaczki, do krateru powinniśmy dotrzeć w okolicach wschodu słońca.
Ścieżka jest dość stroma ale wyraźnie oznaczona i szeroka, więc idzie się łatwo. Mimo to, do celu dochodzimy tylko w czwórkę. Albańczyk i obaj Amerykanie opadli z sił i zawrócili jeszcze przed połową drogi. Do świtu zostało jakieś pół godziny, a mocny zimy wiatr powoduje, że na wysokości 3474 m n.p.m. szybko marzniemy. Na szczęście z chatki na szczycie wynurza się mężczyzna i zaprasza nas do środka na kawę. Przez dwa tygodnie mieszka w tym niedostępnym miejscu, doglądając ustawionych obok masztów telewizyjnych.
Na wschód słońca czekamy wewnątrz, ale ten okazuje się być całkowicie zasłonięty przez chmury, które obniżają się dopiero 10 minut później – wtedy widok w pełni wynagradza całonocną wspinaczkę.
Zejście, choć krótsze, jest bardziej męczące, bo w nogach mam już 5 godzin marszu na Sendero de los Quetzales i 5 godzin podejścia na wulkan. Na dole czeka na nas Albańczyk, który obecnie pracuje w USA jako programista i który… proponuje mi pracę zdalną po powrocie do Polski. Odmawiam, bo wciąż pracuję zdalnie dla firmy, którą znalazłem w czasie poprzedniej podróży
Choć Panama ma jeszcze kilka miejsc wartych zobaczenia, to za dwa miesiące i tak wrócę tu na lot do Polski. Teraz więc kieruję się na północ, w stronę granicy z Kostaryką. Oczywiście nie od razu, tylko po krótkim odpoczynku przy piwie z Australijczykiem oraz Włochem…