Podróż 2 - Ameryka Środkowa Kanada Panama
Kierunek – Ameryka Środkowa!
17.06.2015, 8 miesięcy i 17 dni od powrotu z poprzedniej dłuższej podróży. Ostatni dzień w pracy, potem ostatnie zakupy i jak zwykle pakowanie na ostatnią chwilę. Nowe buty, nowy aparat, naprawiony namiot. Karimata znaleziona gdzieś w domu, bo poprzednia rozsypała się na kawałki. Trzeba od nowa znaleźć na każdą rzecz miejsce, bo plecak też nowy. Nie ze wszystkim się wyrabiam, nie mam zielonego pojęcia o krajach, do których lecę, po prostu znalazłem tani bilet, a resztę doczytam w samolocie. A więc czas na Amerykę Środkową!
Lot tani, a zatem długi i skomplikowany. Pierwsza przesiadka w Barcelonie. Mam całą noc, ale muszę zmienić lotnisko z Girony oddalonej o 90 km od centrum na położone w obrębie miasta El Prat. Planuję dostać się najpierw na właściwe lotnisko i tam przespać resztę nocy, ale rezygnuję z samotnego maszerowania przez miasto, gdy najpierw odradzają mi to trzy kolejne osoby, a potem trafiam na zrozpaczoną, szukającą pomocy francuską parę, której właśnie okradziono auto. Znajduję dworzec autobusowy i tam w korytarzu do windy rozkładam karimatę i zasypiam na plecaku.
Rano nie ma już problemu i z łatwością znajduję autobus na El Prat. Kolejny przystanek: Toronto i 19 godzin na przesiadkę. A w planach – czemu nie – Niagara.
Na lotnisku w Kanadzie jednak same problemy.
– Cel wizyty? – pyta celnik kierujący do odpowiednich okienek.
– Tranzyt. Jutro lecę do Panamy.
– Gdzie pan śpi?
– Jeszcze nie wiem, znajdę sobie jakiś nocleg.
– Jasne, proszę na bok.
Pół godziny i kilkanaście dodatkowych pytań później jestem wolny. Jeszcze tylko odbieram bagaż, mijam ostatniego celnika i…
– Cel wizyty? Gdzie pan nocuje? – pyta, a ja już wiem, że to początek nowych przygód. – Proszę tędy – mówi, gdy odpowiadam i wskazuje na inny korytarz niż ten, którym poszedł cały tłum przede mną.
Wchodzę do dużego pomieszczenia pełnego wielkich urządzeń z żółtymi tabliczkami „uwaga promieniowanie”, celników w białych rękawiczkach i podejrzanych typów o ciemnej karnacji z prawie wypisanym na czole „nie mam wizy, chcę u was zostać nielegalnie”.
Ustawiam się w kolejce, a gdy nadchodzi moja kolej, na pierwszy ogień idzie mój paszport:
– Leci pan do Panamy, tak? Co pan tam będzie robił? Podróżował, tak? Tylko w Panamie? O, czyli będzie pan też w innych krajach? I potem przypadkiem znów będzie pan na jeden dzień w Kanadzie, tak? Skąd tyle pieczątek z Ameryki Południowej? Widzę, że często pan tam bywa? Zawsze przez Kanadę? O, był pan też w Kolumbii? Co pan tam robił?
Czy ja naprawdę wyglądam na przemytnika narkotyków?
– Pozwoli pan, że przeszukam pana plecak. To tylko pana rzeczy? Nikt inny nic panu nie wkładał? Sam się pan pakował? Jest pan pewny?
Nie, kurwa, pierwszy raz wyjeżdżam sam i pakowała mnie mama.
– O ma pan tablet, pozwoli pan że włączę. Tylko Pan ma do niego dostęp? Nikt inny nie mógł tu nic nagrać? Na pewno? Po co panu te filmy o komunizmie i kapitalizmie?
Tak, proszę pani, planuję zrobić rewolucję proletariatu w Kanadzie. Tylko muszę się spieszyć bo już jutro lecę robić przewrót w Panamie.
Prawie trzy godziny po wylądowaniu jestem w końcu wolny. Na Niagarę jest już za późno, jadę więc po prostu zobaczyć miasto. Przechadzam się między wieżowcami, jest czysto, nowocześnie i wielokulturowo, bardzo przypomina mi Sydney, w którym spędziłem pół roku. Docieram do wieży CN Tower, która przez 31 lat do 2007 roku (kiedy została prześcignięta przez Burdż Chalifa) była najwyższą wolnostojącą budowlą świata. Ale na górę nie wjeżdżam, bo moją uwagę przyciągają ubrani na niebiesko kibice wokoło.
– Eee, sorry za moją ignorancję, ale co to za dyscyplina?
– Baseball, buddy. Blue Jays grają z New York Mets. Mam bilety za 15 bucksów, chcesz?
– Wezmę za $10.
– Dobra.
To mój pierwszy mecz baseballa, od razu w najlepszej lidze świata, amerykańsko-kanadyjskiej MLB. I choć 50-tysięczny stadion Rogers Centre (pierwszy na świecie z całkowicie otwieranym dachem) i cała oprawa wygląda bardzo profesjonalnie, to sam baseball dość szybko mnie nudzi. Po godzinie poddaję się i idę jeszcze trochę pochodzić po mieście. Wieczorem na lotnisku znajduję wąską lukę między jednym z kiosków a ścianą. Wystarczy wcisnąć się tam niepostrzeżenie i nikt mnie nie zobaczy aż do rana. Przecież mówiłem, że nie wiem gdzie będę nocował
Rano już bez problemu przechodzę odprawę i lecę do Panama City. Wreszcie po 17 godzinach w powietrzu i 33 godzinach oczekiwania na przesiadki docieram do Ameryki Środkowej!
Wychodzę z lotniska i… czuję się jak w domu. Choć w Panamie nigdy nie byłem, to w Ameryce Południowej poznałem już trochę latynoską kulturę i język hiszpański. Mijam więc grupkę zdezorientowanych białych i z uśmiechem dziękuję taksówkarzom twierdzącym, że w Panamie nie istnieją autobusy, do centrum jest 800 kilometrów, po drodze rowy, zasieki i dwugłowe hydry, a w ogóle to centrum nie ma. Zamiast nich pytam pierwszego z brzegu policjanta, ten bez wahania wskazuje mi przystanek i parę minut później siedzę już w autobusie.
Stopniowo gdy zbliżamy się do Panama City (lotnisko leży 20 km na wschód od centrum) z mgły (lub smogu) wyłania się niegdyś zapewne nowoczesna linia tutejszego downtownu. Teraz jakby trochę zapomniana, nie nadążająca za duchem czasu i innymi centrami biznesowymi świata. Ale to oraz przysłaniając go mgła i rozbijające się o nabrzeże fale Pacyfiku nadają miastu z daleka ciekawy, lekko tajemniczy wygląd.
Dojeżdżam do głównego dworca autobusowego. W samolocie miałem chwilę, żeby poczytać o Panamie i już wiem, że w pierwszej kolejności jadę na południe, w stronę Darien. Jakiś autobus do Darien jest ponoć o 21, wiec wykorzystuję czas na wydrukowanie w kafejce mapy Panamy i znalezienie innych miejsc wartych odwiedzenia. Potem prysznic, jedzenie i… autobusu nie ma. Kolejna plotka głosi, że będzie o 24 i tym razem faktyczne ruszam do Darien. Przede mną ciężka noc, bo małym autobusem trzęsie niemiłosiernie. Ale nie ma co się dziwić – zbliżamy się do jednej z najbardziej niedostępnych dżungli świata…