Podróż 1 - Dookoła świata Nowa Zelandia
Fiordy, owce i lodowce
80 km na południe od Katiki Point, gdzie spotkaliśmy na dziko pingwiny zahaczamy o Dunedin. To 120-tysięczne miasteczko słynie z najbardziej stromej ulicy na świecie. A więc odnajdujemy rekordową Baldwin Street i wgapiamy się w nią z dołu. Jej maksymalny poziom nachylenia wynosi 35%, wszystkie stojące przy niej domy zbudowane są pod takim kątem do nawierzchni, a chodnik to po prostu strome schody. Choć słabiutki silnik naszego wynajętego auta nie budzi zaufania, nie możemy przecież nie spróbować podjechać. Długi rozbieg, redukcja na jedynkę, gaz w podłogę i jedziemy. Silnik warczy coraz głośniej, jakby niezadowolony z tego, że zmuszono go do tak ciężkiej pracy, koła zaczynają ślizgać się na mokrej po całonocnej ulewie nawierzchni, aż w końcu stajemy. Jeszcze kilka prób ruszenia pod górkę, ale tylko palimy sprzęgło i opony. W końcu poddajemy się. Wjeżdżamy w jedną z bocznych uliczek i zawracamy. W czasie manewru auto stojące prostopadle do drogi wygląda, jakby miało wywrócić się na bok i sturlać na dół. Za to z górki jedzie się już całkiem przyjemnie.
Z Dunedin jedziemy do Fiordlandu – położonego na południowym zachodzie wyspy regionu słynącego z fiordów. Na najbardziej znany fiord, Milford Sound, wypłynąć można wycieczkowym statkiem. Za radą ekipy Busem Przez Świat pojawiamy się tam wcześnie rano (przenocowawszy w namiotach przy drodze niedaleko przystani), wtedy rejs jest dużo tańszy.Statek (i my na jego pokładzie) przesuwa się wzdłuż ogromnych skał fiordu, których wysokość sięga nawet 1800 m, a ściany schodzą pionowo do wody. Gdy po pół godziny płynięcia, kilku zakrętach i około 10 kilometrach otwiera się przed nami otwarty ocean, zawracamy. W drodze do przystani podpływamy do 162-metrowego wodospadu Bowen Falls. Woda spada z hukiem kilka metrów przed dziobem statku obryzgując wszystkich, którzy wbrew ostrzeżeniom kapitana zostali na otwartym pokładzie. A odwrotu nie ma, bo na czas pobytu pod wodospadem zamknięte zostały wszystkie drzwi, żeby woda nie dostała się do środka statku. Ja oczywiście jestem jednym z tych, którzy zostali na zewnątrz, ale nie żałuję. Zbliżamy się jeszcze do kolonii fok leżących na wystającej z wody skale, a potem z powrotem do przystani. Słońce wschodzi już trochę wyżej i oświetla czubki skał otaczających fiord. Choć widoki są niebrzydkie, to za taką cenę liczyliśmy na coś więcej. Może po przejechaniu połowy świata nie tak łatwo nas już zadowolić? No bo jak tu porównywać kilka otaczających fiord gór ze skałami zatoki Phang-Nga w Tajlandii, których zobaczenie było w dodatku kilka razy tańsze? Za to w drodze powrotnej okazuje się, że trasa, którą wczoraj przejechaliśmy po ciemku, otoczona jest przepięknym krajobrazem. Zatrzymujemy się co kilkanaście kilometrów. Przechodzimy kilka krótkich tras spacerowych do punktów widokowych, czy nad jeziora, jemy lunch na brzegu strumienia i nie możemy się napatrzeć. Na jednym z parkingów podchodzi do nad jakiś dziwny, najwyraźniej nielatający ptak. Mamy przez chwilę nadzieję, że spotkaliśmy słynne kiwi, ale okazuje się, że to tylko weka – endemiczny dla Nowej Zelandii gatunek nielotnego ptaka. Wśród informatyków znana jest z programu o tej samej nazwie stworzonego na University of Waikato w Nowej Zelandii, służącego do analizy danych i badania algorytmów maszynowego uczenia. Trybem „postój i zbieranie opadniętej szczęki co kilka kilometrów” droga do Queenstown zajmuje nam sporo czasu. Ale nie narzekamy. Tym bardziej, że w Queenstown czeka na nas „zmrożona wódka i ogórki”, jak dowiadujemy się z otrzymanego smsa. Hustler i Michał, nasi dawno nie widziani znajomi z Polski wiedzą, jak przyjąć spragnionych podróżników Na wizie working holiday mieszkają tymczasowo w Queenstown i nie mogliśmy się z nimi nie spotkać na obczyźnie. Wpada też Tomek, który podróżuje po Nowej Zelandii niezależnie od nas.
Rano zwiedzamy razem miasto i wchodzimy na Bob’s Peak – górujący nad kurortem szczyt. Queenstown w zimie jest stacją narciarską, w lecie downhillową i paralotniarską. A że sezon narciarski zaczyna się dopiero za jakiś miesiąc (w czerwcu), to obecnie przeważają wariaci na rowerach i paralotniach. Miasto położone jest niezwykle malowniczo, wśród gór z ośnieżonymi szczytami i nad błękitną wodą jeziora Wakatipu.
Zmęczeni wędrówką idziemy do Fergburgera, lokalu uznanego przez CNN za serwujący najlepsze na świecie burgery. Faktycznie, niezłe, choć stawiałbym, że na świecie istnieją lepsze. Wieczorem poznajemy nocne życie Queenstown, a wcześnie rano żegnamy się i jedziemy do Wanaki, która leży nad następnym jeziorem w następnej dolinie. Stamtąd do szlaku po górą Mount Aspiring jest już tylko 30 km, więc obliczamy, że nie później niż za pół godziny będziemy na miejscu. Niestety wszystko jest przeciwko nam. Góry wokoło przyprószone śniegiem pobłyskują złośliwie w słońcu. Mijane jeziora odbijają ku naszej rozpaczy w swej tafli ich szczyty. Liście na drzewach, nie mogąc się zdecydować, jaki kolor przybrać, mienią się na złoto-czerwono. Łąki dla odmiany biją po oczach soczystą zielenią. Nieutwardzona droga, którą jedziemy wije się wśród tego wszystkiego jak na obrazku, kilkakrotnie zmuszając nas do brodzenia przez strumienie. A do tego co kawałek bezczelnie pasą się stada owiec i jeleni. Przez to wszystko musimy co chwilę się zatrzymywać, żeby porobić zdjęcia, czy po prostu pogapić się z niedowierzaniem na te cuda.
Zaraz, zaraz, jelenie? Tak, w Nowej Zelandii jelenie są zwierzętami hodowlanymi. Na każdym kroku widać pasące się osobniki, choć oczywiście nie jest ich tak dużo, jak owiec. Bo ilość owiec ciężko pobić – nawet ludzi jest w tym kraju 9 razy mniej. Do Nowozelandczyka należy także rekord Guinessa w ilości owiec posiadanych przez jednego człowieka (ponad 380 tysięcy!). Sporo jest również krów – w końcu Nowa Zelandia jest największy eksporterem mleka na świecie. Widoki najwyraźniej nie mają zamiaru się pogorszyć i wciąż nie jesteśmy w stanie się powstrzymać od wysiadania i podziwiania. Na parking przy szlaku docieramy dopiero po trzech godzinach. Ruszamy ścieżką pod górę. Po lewej mamy kilka szczytów, przechodzących później w grań, po prawej rzekę, przez którą przechodzi właśnie ogromne stado bydła. A my powoli przecinamy kolejne zielone pagórki zbliżając się do lasu.
W lesie mamy wreszcie chwilę odpoczynku od niesamowitości krajobrazu. Możemy po prostu iść przed siebie nie przejmując się widokami, bez strachu, że coś wartościowego przeoczymy, bo przez drzewa i tak nic nie widać.
A tak serio, to po 30 minutach, gdy ścieżka wychodzi jeszcze głębiej w las, stwierdzamy, że nic nas już tu nie zaskoczy i że w na otwartej przestrzeni było ciekawiej. Więc zawracamy i wycofujemy się do pagórków, łąk, rzeki i krów. Zamiast wczesnym popołudniem, jak planowaliśmy, w drogę powrotną do Wanaki i dalej w stronę Lodowca Franciszka Józefa ruszamy niecałą godzinę przed zmierzchem. Trochę szkoda, że za chwilę widoki za oknem przykryje noc, ale z drugiej strony przemieszczając się po zmroku oszczędzamy czas w dzień. Przejeżdżamy może 100 km, gdy zatrzymują nas barierki i tablica: „Uwaga! W godzinach 17:00 – 8:00 droga zamknięta. Wjazd surowo zabroniony, grozi niebezpieczeństwem i wysokimi karami. Dziękujemy.” Spoglądamy na zegarki – 17:20. A przy tablicy camping z domkami. Sprawdzamy, że objazd wymaga nadłożenia… 700 kilometrów! Zatem dzisiejszy dzień właśnie się zakończył – zostajemy na noc na campingu.
Rano wygramolenie się z ciepłego domku i prysznic – luksusy, z których nie mamy okazji korzystać w Nowej Zelandii na co dzień – zajmują nam czas do 10.
Droga jest już otwarta i faktycznie widać na niej ślady po osuwisku, a w kilku miejscach przejezdny jest tylko jeden pas otwarty wahadłowo. Ale nie wydaje nam się, żeby nocami stwarzało to jakieś szczególne zagrożenie.
Po dwóch godzinach dojeżdżamy do parkingu w pobliżu lodowca. Zostawiamy auto i idziemy ścieżką za tłumem. Kilkanaście minut później dochodzimy do samego lodowca, ale jesteśmy trochę zawiedzeni, bo przysypany jest mocno ziemią. W dodatku w porównaniu ze zdjęciami sprzed kilku lat jest dużo mniejszy – w 2008 roku zaczął się z powodu ocieplenia klimatu cofać i dzisiaj jest widocznie krótszy niż na początku XXI wieku. Dalej kierujemy się w stronę Pancake Rocks. Do pokonania mamy 220 km, ale w czasie jazdy robimy kilka postojów i, jak już zdążyliśmy się przyzwyczaić, na miejsce docieramy 10 minut po zmroku. Rozbijamy więc namiot w krzakach i odkładamy podziwianie naleśnikowych skał na jutro.
Pancake Rocks, czyli po polsku właśnie naleśnikowym skałom, trzeba mocno się przyglądać, żeby dostrzec w nich coś z naleśników. Ale poza tym jest całkiem sympatycznie – jedne fale rozbryzgują się między wymyślnymi formacjami wapiennymi, inne wpadają w pajęczynę tuneli i wylatują w powietrze w zupełnie innym miejscu, jeszcze inne znikają tajemniczo gdzieś pod skałami. Podobno przy lepszej pogodzie dochodzą do tego liczne tęcze, ale nie narzekamy. Stamtąd jedziemy przez góry (właściwie to w Nowej Zelandii wszystkie drogi prowadzą przez góry) do Arthur’s Pass. W 1864 roku sir Arthur Dudley Dobson wyruszył na poszukiwanie dogodnego przejścia przez Alpy Południowe, przez które można by połączyć Christchurch z zachodnim wybrzeżem wyspy. Odnalazł przełęcz i naszkicował jej położenie na mapie, którą przekazał władzom. Odnalezionej przełęczy nie nadał jednak żadnej nazwy.
Niedługo później ojcu Arthura, Edwardowi Dobsonowi, zlecono zbadanie wszystkich przełęczy i zdecydowania, która z nich najlepiej nadaje się do transportu wydobywanego w górach złota.
– Najłatwiej będzie przez przełęcz Artura – zadecydował po powrocie, pokazując na mapie przełęcz odkrytą przez swego syna.
Władze zgodziły się z Edwardem, a nazwa „Przełęcz Artura” (po angielsku „Arthur’s Pass”) wypowiedziana przez Edwarda przyjęła się.
Zanim jednak dojeżdżamy do Arthur’s Pass, przez boczną szybę miga nam nagle siedzące na przydrożnej barierce stado ptaków. Widzimy je tylko przez ułamek sekundy i ciężko powiedzieć, co to takiego, ale słyszeliśmy, że w tej okolicy spotkać można m. in. kiwi, kee, czy kukułki. Wcześniej widzieliśmy już z daleka kilka sokołów i jastrzębi, ale zawsze uciekały ma nasz widok.
Zawracamy na najbliższej prostej (ruchu jest tak mały, że nie ma z tym problemu) i wracamy w okolice wspomnianej barierki. Mamy szczęście, ptaki dalej tam siedzą…