Podróż 1 - Dookoła świata Australia
Autostopem przez pustynię
Po odstawieniu Marty na samolot muszę dostać się z powrotem do Sydney, skąd za 10 dni lecę do Ameryki Południowej. Planując trasę, na Google Maps dostrzegam cienką szarą linię odchodzącą od głównej drogi w prawo tuż (70 km) za Alice Springs. Wystarczy jedno spojrzenie na zdjęcia z owej drogi zwanej Plenty Highway (Autostrada Obfitości) i już wiem, że tam pojadę. Podobno ruch jest bardzo mały, klimat morderczy, a wzdłuż trasy, jak mówią Australijczycy „nie ma nic ciekawego, tylko sam piasek, kangury i emu”. Słyszę też, że umrę, zginę, albo się zabiję, ale tym nauczyłem się już nie przejmować. A więc postanowione: Plenty Highway!
Wyjście piechotą z Alice Springs zajmuje mi nie więcej niż 15 minut. Mam zapas wody i jedzenia na kilka dni, ale dla pewności kupuję jeszcze jedną butelkę na stacji pod Alice. Kosztuje pięć dolarów i jest najdroższą butelką wody w moim życiu, ale uważam, że to uczciwa cena za nieuschnięcie na pustyni.
Pierwsze czterdzieści kilometrów podzwoni mnie geolog szukający w Australii uranu.
– W Australii mamy największe na świecie złoża uranu – opowiada – ale od czasu katastrofy elektrowni Fukushima ceny są bardzo niskie i wydobycie nie jest już opłacalne tak jak kiedyś. Mimo to wciąż jesteśmy trzecim największym producentem uranu na świecie, po Kanadzie i Kazachstanie – tłumaczy.
Potwierdza też istnienie Plenty Highway, choć, jak mówi, nigdy tam nie jechał i nie słyszał o nikim, kto jechał. Mimo tego życzy mi powodzenia i wysadza trzydzieści kilometrów przed skrętem w Plenty.
Na następnego stopa czekam dość długo, ale mężczyzna, który mnie zabiera okazuje się mieszkać na fermie bydła i jedzie właśnie… na Plenty Highway!
– Masz szczęście, kolego, że mnie spotkałeś – mówi – niewiele samochodów zapuszcza się na Plenty.
Nazywa się Ben i pochodzi z Queensland, ale zawsze pociągała go praca na stacji bydła, więc rok temu przyjechał tutaj. Mówi, że wyskoczył tylko do sklepu i teraz wraca. Ten sklep (najbliższy z jego fermy) jest w Alice Springs, czyli 200 km w jedną stronę! Można się zdenerwować, gdy zapomni się cukru.
Po 20 minutach skręcamy z głównej drogi w Plenty Highway. Początkowo jest normalnie (tzn. tak, jak się w outbacku przyzwyczaiłem – wokół rosną tylko trawy i małe krzewy, a jedynym śladem obecności człowieka jest asfaltowa droga). Po 100 km asfalt się jednak kończy. Wjeżdżamy na czerwony piasek tak charakterystyczny dla Australii, a wokół nie rośnie już prawie nic.
– Uwielbiam ten widok – mówi Ben – cisza, spokój, dzikość natury i żadnej żywej duszy. Zauważyłeś, że nie minęliśmy jeszcze żadnego samochodu? Naprawdę masz szczęście, że na mnie trafiłeś. Nie wiem tyko jak poradzisz sobie dalej.
Po trzech godzinach dojeżdżamy na stację bydła. Stacjami nazywa tu się ogromne fermy, zajmujące się hodowlą właśnie bydła. Mount Riddock, czyli stacja bydła, na której pracuje Ben, ma ponad 2600 km² powierzchni i wypasa się tutaj 10 tysięcy krów. Gdyby Mount Riddock była państwem, wyprzedziłaby na liście największych państw aż 29 krajów, m. in. Luksemburg, Mauritius oraz Maltę. Za to pod względem gęstości zaludnienia znalazłaby się na szarym końcu – fermę obsługuje zaledwie ośmioro pracowników, którzy oczywiście mieszkają na jej terenie. Do tego dochodzi jeszcze piątka dzieci, co daje gęstość zaludnienie 0,005 osoby/km², czyli 25 tysięcy razy mniejszą niż w Polsce.
Rozwiązano także problem opieki lekarskiej oraz poczty. Organizacja Royal Flying Doctors Service, czyli Królewska Służba Latających Lekarzy dociera do potrzebujących w każdym zakątku outbacku. Zaopatrzeni są w samoloty, bo karetki, a nawet helikoptery na takich dystansach byłyby za wolne. Jednocześnie przy tak małej gęstości zaludnienia, jak występuje w outbacku, ze znalezieniem prowizorycznego pasa startowego nigdzie nie ma problemu.
Jeśli chodzi o korespondencję, to samolot pocztowy ląduje na fermie co piątek. Odbiera wtedy listy do wysłania oraz przywozi pocztę przychodzącą. Kiedyś był to jedyny sposób komunikacji ze światem, dziś na stacji jest internet i telefon satelitarny. Prąd nie jest oczywiście doprowadzony z miasta – na terenie stacji jest ogromny generator na ropę, który pracuje 24 godziny na dobę, żeby zapewnić mieszkańcom elektryczność.
Raz na miesiąc przyjeżdża też ciężarówka z zaopatrzeniem. Przywozi wszystkie niezbędne towary na najbliższe 30 dni. Wszystko, co może się popsuć, zamraża się, resztę składuje się w ogromnej spiżarni. Chleb piecze się na miejscu raz na kilka dni, ale podstawą wyżywienia i tak jest to, co można dostać od krów – mleko oraz wołowina.
– Czasem dla odmiany jemy mięso wielbłądów lub kangurów – tłumaczy Ben. – Wybieramy się wtedy na polowanie i, jeśli mamy szczęście, przywozimy mięso, które Ann, nasza kucharka, wspaniale przygotowuje.
Jest dość późno, więc Ben przekonuje mnie, żebym zatrzymał się u nich, a ja nie mogę przepuścić takiej okazji. O 19 jest kolacja i mam okazję się przekonać, że Ann jest naprawdę świetną kucharką, a stek z własnej świeżo ubitej krowy smakuje wyśmienicie. Poznaję pozostałych mieszkańców stacji i wszyscy przyjmują mnie bardzo ciepło. To dla nich duże urozmaicenie, przez większość roku codziennie widzą tylko siebie nawzajem.
Dick, mąż Ann, mówi, że widział dzisiaj martwą krowę. Jutro trzeba będzie pojechać wyjaśnić sytuację. Być może została zabita przez psy dingo – będziemy musieli ich wtedy poszukać.
– Polowałeś kiedyś? – pyta Ben.
– Nie – przyznaję ze wstydem.
– Dobra, to po kolacji pojedziemy poćwiczyć strzelanie, a jutro, jak dobrze pójdzie, upolujesz swojego pierwszego dingo, co ty na to?
– Jasne! – wykrzykuję podekscytowany.
Po jedzeniu, tak jak obiecał Ben, jedziemy strzelać. Wybieramy sobie kilka odpowiednich drzew, a ja po paru próbach umiem już w nie trafić z dość dużej odległości.
Ben zabiera mnie też do hangaru. On na stacji pracuje jako mechanik, więc do jego królestwo. Stoją tu różnego rodzaju koparki, spychacze i inne maszyny do kopania, przerzucania ziemi, czy wyrównywania drogi. 120 km Plenty Highway przechodzące przez ich teren jest utrzymywane przez rząd, ale pozostałe drogi na terenie stacji muszą utrzymać sami. Dbaniem o ich nawierzchnię zajmuje się Dick. Wyrównanie wszystkich zajmuje mu mniej więcej miesiąc, a gdy skończy musi zaczynać od nowa, bo te, które naprawił na początku, po miesiącu znów trzeba wyrównywać.
W hangarze stoi też helikopter. Używają go do namierzania stada. Kiedy chcą odnaleźć krowy na swoim terenie, wypatrują ich najpierw z powietrza i przekazują informację komuś na ziemi – wtedy on jedzie samochodem we wskazane miejsce. Inaczej odnalezienie stada mogłoby zająć wiele dni.
– Szkoda, że szef akurat wyjechał. Tylko on potrafi tym latać i na pewno zabrałby Cię na przejażdżkę – mówi Ben.
Ja też żałuję bardzo, że koło nosa przeszedł mi helikopterostop, ale szef wraca z wakacji dopiero za tydzień, a ja nie mogę tyle czekać, bo nie zdążę na lot do Ameryki.
Wieczorem opróżniamy z Benem butelkę przedniego rumu. Opowiada o swoim dzieciństwie w Queensland i o życiu na stacji bydła. Mówi, że zarabia dużo, a wydać nie jest w stanie prawie nic, bo musi albo jechać w tym celu do Alice Springs, albo zamawiać rzeczy, gdy przyjeżdża ciężarówka z zaopatrzeniem. Najczęściej zamawia alkohol, bo wszystko inne tutaj ma.
Rano jemy śniadanie z pozostałymi pracownikami (płatki ze świeżym krowim mlekiem) i ruszamy szukać martwej sztuki. Jedziemy, tak jak objaśniał Dick, 20 km na zachód i faktycznie po jakimś czasie odnajdujemy cielsko.
Ben fachowym okiem ogląda krowę i stwierdza, że prawdopodobnie nie została zagryziona przez dingo, a raczej uderzona przez TIR-a. Mimo to, robimy kółko po okolicy i upewniamy się ze strzelbą w gotowości, że żaden dingo się tu nie kręci.
Ben jedzie dzisiaj naprawiać ogrodzenie we wschodniej części fermy, jakieś 60 km stąd. Zabiera mnie ze sobą, bo jak mówi, po drodze jest duże skrzyżowanie na którym powinienem coś złapać.
– Wieczorem będę tędy wracał – mówi, gdy wysadza mnie na skrzyżowaniu – jeśli nic do tej pory nie przejedzie, to zgarnę cię z powrotem na stację. Bo jeśli przejedzie, to na pewno cię weźmie, ludzie w outbacku zawsze sobie pomagają. Przez pierwsze 30 minut nie przejeżdża nic. Przynajmniej w moją stronę, bo w przeciwną przejechało już kilka road trainów – TIR-ów składających się czasem nawet z czterech naczep i sięgających do 53,5 m długości. Po tych 30 minutach, odchodzę, uważając na węże, kawałek od drogi, żeby się załatwić – wtedy jak na złość przejeżdżają trzy samochody w dobrym kierunku, zostawiając za sobą ogromny tuman kurzu. Dopiero po kolejnych czterech godzinach na horyzoncie pojawiają się następne dwa wolno posuwające się pojazdy.
– Jedziemy tylko 100 km stąd i rozbijamy obozowisko w środku niczego. Ale jeśli chcesz to wsiadaj – mówi kierowca pierwszego z nich z bardzo silnym akcentem.
– Jasne, zawsze to trochę do przodu – mówię i zabieram się z nimi.
Trzej mężczyźni, którzy prowadzą pojazdy to pracownicy służby drogowej. Jadą już trzeci dzień, a w miejscu, gdzie mnie wysadzą, zostaną koło tygodnia i będą wyrównywać drogę w okolicy. Przez dwie godziny jazdy nie mijamy żadnego samochodu. Za to dookoła zniknęła już praktycznie cała roślinność, otacza nas tylko czerwony outbackowy kurz. O 15 dojeżdżamy na miejsce. Mężczyźni zjeżdżają kawałek z głównej drogi i tam rozbijają obozowisko.
– Jeśli nic już dzisiaj nie przejedzie, to przyjdź do nas na noc. Dostaniesz coś ciepłego do jedzenia, a nawet będziesz mógł wziąć prysznic – mówi jeden z nich.
Faktycznie do zmierzchu nie pojawia się żaden samochód. Życia nie umilają też setki natrętnych much, która zmuszają mnie do ciągłego biegania w kółko. Zatrzymanie się na więcej niż kilka sekund powoduje, że siadają na każdej części mojego ciała. Po zmroku idę do obozu drogowców, bo szanse na to, że coś po ciemku przejedzie, są bliskie zeru. Po prostu za dużo zwierząt, czyhających, żeby rzucić się pod koła śmiałkowi, który siedziałby za kierownicą. Zresztą silnik samochodu słychać tu z bardzo daleko, więc jeśli coś będzie jechało, zdążę dobiec do drogi z obozu.
Zgodnie z przypuszczeniami, przez całą noc nic nie pojawia się żadne auto, więc na drogę wychodzę dopiero chwilę przed świtem. Jest bardzo zimno, w nocy musiałem założyć na siebie wszystkie ubrania, jakie miałem. Za to gdy tylko pojawia się słońce, robi się gorąco. Muchy wciąż nie dają spokoju, w dodatku silny wiatr zasypuje mnie bez przerwy drobnym czerwonym pyłem. Nie mogę nawet czytać, bo czytnik po kilku minutach pokrywa się jego kilkucentymetrową warstwą. Koło 9:00, po osiemnastu godzinach czekania, na horyzoncie widzę chmurę kurzu.
To musi być auto! – myślę.
Faktycznie, po 10 minutach zatrzymuje się koło mnie niewielki jeep.
– Hey, mate, co ty tutaj robisz? – dziwi się kierowca.
– Wszystko w porządku? Potrzebujesz wody? – dodaje kobieta siedząca obok.
– Wszystko w porządku, mam wodę i jedzenie, łapię stopa na wschód – odpowiadam.
– Zjeżdżamy zaraz z Plenty, możemy Cię wziąć, ale to tylko kilkadziesiąt kilometrów.
– Dzięki, ale tutaj w razie czego mogę przenocować w obozowisku drogowców – mówię. – Szerokości!
Mimo, że się nie zabrałem, wiem już przynajmniej, że jeżdżą tą drogą jakieś samochody. Bo powoli zaczynałem w to wątpić. Siedzę przy drodze jedząc kanapkę z naniesionym przez wiatr piaskiem i popijając wodę od drogowców („weź ile dasz radę, tutaj woda jest cenniejsza niż złoto, my mamy ze sobą parę ton”). Na horyzoncie znów coś się kurzy, podejrzewam, że to samochód, ale gdy wydaje z siebie głośne „muuu”, zdaję sobie sprawę, że to stado krów.
Za to tuman kurzu, który widzę dwie godziny później (po 20 godzinach czekania!) faktycznie okazuje się być samochodem, ale ten nawet się przy mnie nie zatrzymuje. Dopiero, gdy mija kolejne piętnaście minut, taka sam chmura pyłu przesuwa się z przeciwnej strony, a z chmury wyłania się ten sam biały Land Cruiser…